W najbliższy piątek, 22 lutego o godzinie 17.00 w Galerii Browarna w Łowiczu nastąpi otwarcie wystawy malarstwa Zuzanny Tomaś. Autorka studiowała na Wydziale Malarstwa warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych w pracowni prof. Rajmunda Ziemskiego w l. 1980-85. Od wielu lat jest nauczycielem akademickim na Wydziale Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki ASP.
Zapraszamy do galerii w Łowiczu, przy ul. Podrzecznej 17. Bliższe informacje do uzyskania pod numerem tel. 46 838 56 53 oraz tel. kom. 691 979 262.
ZUZANNA TOMAŚ
tekst Andrzeja Biernackiego, z katalogu towarzyszącego wystawie.
WŁĄCZANIE SIĘ W NURT TERAŹNIEJSZOŚCI, przy jednoczesnym
zachowaniu własnej odrębności postawy i wizji, niewątpliwie stwarzało kłopot w
każdej epoce. Ale dzisiaj ten dylemat jest prawdziwym wyzwaniem. Przyspieszone
tętno codzienności, wsparte erupcją wszelkich technik powielania jej obrazów i,
wraz z internetem, błyskawicznego rozpowszechniania powoduje, że stale
jesteśmy pod presją jakiejś, trudnej do zdefiniowania, aktualności. Z jednej strony wynika z niej sugestia, a
czasem wręcz dyktat wyparcia ze świadomości ducha bliższej lub dalszej
tradycji, z drugiej zaś, pewien gatunek „obowiązującej” nowoczesności narzuca
się mimochodem. Obowiązującej, bo przecież przy całej swej, deklaratywnej
otwartości na różnorodność, nowoczesność ta okazuje się być wpisana w dość ograniczone
spektrum, poza które nie można wykraczać bez ryzyka narażenia się na opinię nienowoczesnego. I ...na groźbę wykluczenia z horyzontu
istotnej obecności.
Dotyczy to także, a może przede wszystkim sztuk wizualnych, w których
kryterium nowości zdominowało wszystkie inne kryteria charakterystyki i
klasyfikacji dzieła. Tendencja narasta w tym kierunku, że dzisiaj mało kto
zastanawia się, czy coś jest dobre czy nie, czy ma sens czy nie ma sensu, tylko
czy jest nowe. A jeszcze trafniej, czy pasuje do obiegowych kategorii nowości i
nowoczesności, nawet jeśli ta nowoczesność niewiele ma wspólnego ze sztuką.
Konkurencja jest zabójcza. Najłatwiej jest być zauważonym,
robiąc rzeczy najbardziej niedorzeczne. Toteż wielu je robi. Szczególnie mocno
obstaje przy tym konceptualizm - to znaczy bardziej teatr i literatura, albo
polityka i socjologia, niż plastyka. Różne jego warianty, z oczywistym
OMIJANIEM PLASTYCZNEJ SKŁADNI i asymilacją odmiany behawioryzmu na teren
instynktu. Jest to stan rzeczy dość zawiły i niekoniecznie musi oznaczać
jakiś, ostateczny upadek. To raczej czytelny wyraz krańcowego fermentu i
zwykłego „pogubienia”, ze starego strachu przed „nienadążaniem”.
Nieumiejętność dziedziczenia, powiązana z imperatywem bycia na topie.
Mimo
to, od czasu do czasu pojawiają się zjawiska osobne, które choć nowe, nijak nie
przylegają do wszechobecnych dzisiaj klisz nowoczesności. Liczące się z
ciągłością języka sztuki, anektujące doświadczenie współczesności, ale i
respektujące pierwotność natury, a w niej, niezmienność ludzkiego odczuwania. Mocne w wyrazie ale też delikatne w materialnej tkance malarstwo
Zuzanny Tomaś, jest dowodem takiego właśnie podejścia. Odruchowym wyborem
zanurzenia się w problematykę mało aktualną dziś, choć aktualną zawsze.
Zanurzeniem w farbę i tylko jej przypisane właściwości. W samo malarstwo, czyli
wszystko to, czego w inny sposób zrobić nie można.
Tomaś wywodzi się z wielkiej tradycji malarstwa figuratywnego. Od czasów
studiów atakuje niezmiennie ten sam temat: człowieka. Atakuje, bo te obrazy
powstają z rozmachem, a nawet z furią
kładzionych krech i rozmijających się z nimi plam koloru. Z nieoczekiwanych
układów spontanicznie znaczonych mas, w których forma wiodąca, w sposób
naturalny wpisuje się w abstrakcyjny plan prostokąta płótna. To nigdy nie jest
hieratyczny lejtmotyw na osobnym tle, tylko organiczny węzeł linii i barw
zawiązany pewną decyzją w wieloznaczny wyraz całości. Spontaniczny charakter
tej operacji w trakcie nawarstwiania kolejnych decyzji, nie gubi się w momencie
dochodzenia do konkluzji, nie widać tu żadnych śladów premedytowanego,
„mózgowego wykańczania”. Ostateczny kształt zionie jawnością pośrednich
decyzji, zdanych wprawdzie na intuicję i przypadek, ale pozbieranych sensem
rozstrzygającej obecności autorskiego integrum. W tym zawiera się właśnie
rezerwa możliwości malarstwa, na którą ślepi są mniej zdolni, ultranowocześni
heroldzi rychłej jego śmierci. Wiadomo już dzisiaj jak „punktualnie” odrobić
precyzyjną formę, wszak począwszy od van Eycka zrobiło to wielu. Wielu też, od
Pollocka, wiedziało jak zafingować skrajną gwałtowność abstrakcyjnych środków.
Prawdziwym wyzwaniem podejmowanym, ale nigdy dostatecznie nie rozwiązanym,
pozostaje do dzisiaj połączenie tych dwóch, znanych sprawności. Łatwo jest
chlapać jak się nie opisuje, łatwo opisywać jak się nie chlapie. Malarskiego
mariażu utalentowanej brawury z precyzyjnym odczytem nadal jest jak na
lekarstwo.
Oczywiście dla wszystkich, którzy znają naturę osobowości
Zuzanny Tomaś, z jej wrodzoną skłonnością do dystansowania się od wszelkiego
wyścigu, wychylania, a nawet zwyczajnego tylko uczestnictwa, śmiała myśl
łatania przez nią malarskich dziur pomiędzy światowymi w skali van Eyckiem i Pollockiem, musi mieć
wydźwięk cokolwiek humorystyczny. Naturalnie, nie o to chodzi. Po prostu tembr
jej talentu zdaje się zwyczajnie predystynować ją do wypełnienia tak opisanej
luki, ale rzecz jasna, bez nadambitnych, a już na pewno nie autorsko
wykalkulowanych, chęci. Więcej nawet. Zastanawia ostry kontrast wycofanej i
nieledwie introwertycznej osoby malarki, z radykalizmem i werwą jej zawodowych
predylekcji, niezmiennych i eksponowanych od lat. Konsekwencję tego zderzenia
tłumaczy w jakimś stopniu znane w psychologii pojęcie kompensacji, ale chyba
nie do końca. Może jest w tym zewnętrzna, warsztatowa „przyczyna”? Może
wreszcie warto uznać doniosłość tej podpowiedzi i właśnie „techniczny” aspekt
twórczości ostatecznie awansować do poziomu równoprawnego z piętnem i rolą
osobowości w pracy nad dziełem?
Sam, autorski zamiar jest dość prosty: ma być żywo, ma być
zwięźle, ma być niejednoznacznie. Bez dramatu „literatury”, ale z dramatem farb.
Skalę czysto plastycznej trudności tego zamiaru określają pytania: jak
precyzyjnie zbudować formę, by nie zgubić wieloznaczności jej wyrazu? jak
panować nad środkami, zachowując ich spontaniczność? jak celowo kontrastować
składowe, by wydobyć pozorującą naturalność dominantę „jak wyjdzie”?
Te
pytania stanowią klucz „wyższej szkoły jazdy” plastyki malarstwa, której jak
ognia unikają miłośnicy programowego prymatu gołego konceptu nad mięsem
realizacji. Bez tej szkoły, wszystkie tzw. TREŚCI sztuki, do końca pozostaną
zaledwie jej wydukanym TEMATEM.