10 paź 2013
SZUM i drętwa mowa
"Żeby wydawać dzisiaj magazyn, trzeba mieć na niego pomysł" zapisali we wstępniaku pierwszego numeru magazynu Szum, aż dwaj jego naczelni redaktorzy, Jakub Banasiak i Adam Mazur. I trzeba przyznać, mieli pomysł, i to niejeden. Pierwszy, ze zdublowanym stołkiem naczelnego (wszak co dwie głowy, nawet jeśli łyse, to nie jedna, ale pomysł nienowy, choć zważywszy los podwójnych naczelnych np. Ziomeckiej i Prokopa z Przekroju, dość ryzykowny), a drugi -też już zgrany, ale za to rokujący (Artforum dla uboższych)- z pakowaniem do nieprzytomności całostronicowych reklam, głównie kapiących od logo publicznych płatników sztuki. Zważywszy tempo zmian relacji ilości stron reklam do objętości pisma i zmniejszania gramatury papieru (w pierwszym numerze na 100 stronach gr.ok.170 pomieszczono 20 stron reklam , w drugim na 130 stronach gr. 90, reklam 30,) należy założyć, że dziesiąty numer Szumu ze100 stronami reklamowymi, będzie zapewne wydaniem kilkutomowym, drukowanym na bibułce japońskiej...
Poza tym, Banasiak z Mazurem, w magazynie nowym, stare swoje eksploatują pomysły i wbrew podtytułowi Szumu - sztuka polska w rozszerzonym polu, z mocno zawężoną ideą, że niby sztuka polska narodziła się około połowy l.90 ub. w., a najlepiej, jeśli jeszcze później. I to jest OK. Niech każdy ma taką sztukę, na jaką zasługuje. Nie wiem natomiast, o co chodzi naczelnemu duo, kiedy w dalszej części wstępniaka skarży się, że o polskiej sztuce (tej ichniej, ma się rozumieć), która jest tak intrygująca, różnorodna i po prostu bardzo dobra, że o niej tak mało się mówi i pisze (?!) A przecież nie trzeba być jakoś specjalnie rozgarniętym, żeby skonstatować coś wręcz przeciwnego. Publicyści w rodzaju tych dwóch powyżej i inni, w ostatniej dekadzie, na temat młodej polskiej sztuki dostali tak ostrego ataku sraczki krytycznej, a ściślej apologetycznej, że zamiast nowego Szumu, najchętniej zaordynowałbym im stary Stoperan. Zewsząd wylewa się tej młodości do mdłości: całe Zachęty, Zuje i MSN-y zapchane są nią po dach (Spojrzenia, Znaki czasu, Lata walki, Penerstwa), maczkiem zapisany komplet pisemek REDakcji, Obiegów, Notesów Bęc Zmiany, Piktogramów, póły uginają się od grubych opracowań (Nowe zjawiska w sztuce polskiej po 2000 r., wydania 40000 malarzy), stosy katalogów wystaw wielkości albumów, solennych monografii, PR-owskiej paplaniny po ArtBazaarach i Rastrach, dekada mozołu dzienników w rodzaju Gazety Wyborczej etc., radiowe TOK-i, i telewizyjne Hale Odlotów. Dość powiedzieć, że jedna z eksplodujących artystek, rocznik 1977, o których się podobno mało pisze, już po 3 latach tego medialnego "milczenia", chwaliła się na którymś blogu, dwoma setkami usłużnych sobie artykułów. Dla porównania, gdy niedawno próbowałem skompletować bibliografię malarza, rocznik 1927(60 lat pracy), ledwo wynotowałem kilkanaście pozycji.
Można to wszystko zrozumieć, wszak obaj naczelni chcą nam powiedzieć, jak bardzo są nam razem z ich nowym pismem potrzebni. Można też zrozumieć, że chcąc przekonać, jak bardzo są potrzebni warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdy zapraszają dla picu jej rektora do zredagowania jakiegoś nieistotnego marginesu po to tylko, by ten przypadkiem nie zauważył, że to Akademia (siedziba redakcji i nagłówek Wydziału ASP, reklamy ich prywatnego wydawnictwa 40 000 malarzy,) POTRZEBNA JEST RACZEJ IM. Mówiąc szczerze rozumiem też, w imię czego i kogo, Banasiak z Mazurem naciągają różne aspekty rzeczywistości polskiej sztuki. Ot, choćby wtedy, gdy szczecińską ASP z ich pupilami (Aleksandrą Ska, Kuskowskim i Skąpskim), windują na parnas rankingu szkół artystycznych, mimo że analogiczny ranking pisma ASP w Krakowie, sytuuje ją na szarym końcu wśród polskich uczelni artystycznych. Jakże inaczej to wygląda w przypadku szczecińskiej Trafostacji (której doskwiera brak pupili redaktorów Szumu). Wtedy, przy użyciu tekstów z błędami ortograficznymi (szybko zresztą poprawionymi w wydaniu internetowym), piórem pani redaktor, która się plinta w zeznaniach, ochoczo obsmarowują tam wystawiających.
Super rozumiem też "rynkowego" redaktora Banasiaka, który po nieudanych próbach rynkowych z galeriami 4A i Kolonie, zajął się kolonizowaniem RYNKU pism A4, w ramach antyrynkowego etatu na ASP. Rozumiem, bo przecież ile można udawać, że się kocha platonicznie coś, co się opłaca tylko symbolicznie?
Co więc o rynku pisze w Szumie red. Banasiak? Dla klarowności podam w punktach z komentarzem:
1. "Sztuka mijała się z rynkiem przez całe lata 90".
Ponieważ w pierwszej połowie tych lat redaktora jeszcze na świecie sztuki nie było, to teraz wie o niej tyle, co mu Gorczyca w Słowniczku Rastra naświetlił. A tymczasem ówczesny rynek nie był ani gorszy ani lepszy od dzisiejszego. Co, zresztą, wynika z wypowiedzi Jarosława Modzelewskiego, którą pan Banasiak sam przytacza, że wówczas "facet z Francji kupował od członków Gruppy po kilka obrazów". Od drugiej połowy l. 80 rynek sztuki też jakoś się kręcił, bo przecież polskie kolekcje, choćby i Starmacha, Musiała, Bonarskiego, Kulczyków i in., z samych tylko darowizn nie powstały. Słowem, gdyby wówczas sztuka mijała się z rynkiem jak chce Szum, Dwurnik nie krążyłby koło Zachęty Porszakiem jak -wg relacji Bałki- krążył, a Tarasewicz nadal woziłby kury i obrazki swoim Beatlesem czyli poczciwym wynalazkiem lubelskiej fabryki samochodów.
2. "Polski rynek, nie może doczekać się kompetentnych opracowań naukowych"
Wszystko wskazuje na to, że jeżeli Banasiak tego nie zrobi, to nikt tego nie zrobi. Nie wiem wprawdzie o co konkretnie dzielny redaktor oprze swoje przyszłe opracowanie, oprócz wspomnianego Słowniczka Gorczycy i oka Bazylki z Masie rozumieć, bo inne dane w tym rankingi Sarzyńskiego, autopropagandę Abbey House, relacje Andrzeja Starmacha, książki Jana Michalskiego i dane GUS, red. Banasiak przechowuje tylko w głębokim poważaniu. Jakąś nadzieją pozostaje jeszcze nadaktywny ostatnio ekonoartekspert Mikołaj Iwański, ale i on –jak w końcu redaktor Banasiak konkluduje- też "właściwie nic nowego nie proponuje".
3. "Kto i według jakich kryteriów ma oceniać, co jest sztuką?".
Ciepło, cieplej, bingo! Oczywiście oceniać póki co będą Banasiak z Mazurem. Dobiorą sobie jeszcze paru asów "rynku" takich jak Gorczyca oraz w przypływie dobroci Plinta, i będą ewaluować do upadłego. Jedyni na rynku nieuwikłani i niezależni.
Najciekawsze jest to, że do naprawy rynku, zawsze, jako pierwsi gotowi rwać się główni macherzy od jego psucia. Aktywni na cudzy koszt, stale wyciągający łapy po nieswoje, nienawidzący uczelnianych etatów, ale oczywiście do czasu dopóki sami na nie nie wlezą albo nie usytuują tam nowych "naszych". Toteż od lat na wszystkich "inicjatywach" Banasiaka, Gorczycy et consortes w kółko czytamy te same notki: "ze środków MKiDN", "ze środków m.st. W-wy, ze środków IAM, ze środków takich i siakich. Banasiakich…
4. "Polskie pole sztuki zachowuje strukturę dualistyczną, której skrajne bieguny wyznaczają: pole ograniczone (awangarda, eksperyment) oraz pole masowe (sztuka mieszczańska, klasyczna)".
Nie trzeba mieć wzroku sokola, żeby dostrzec, że w polskiej sztuce ostatnich 15 lat jest dokładnie odwrotnie: AWANGARDA I EKSPERYMENT SĄ MASOWE, a SZTUKA KLASYCZNA PERYFERYJNA. A można pójść dalej i zauważyć, że teraz tzw. awangarda i eksperyment oprócz tego że masowe, są także mieszczańskie, a tzw. klasyka –eksperymentalna. Przecież jak popatrzeć na mieszczan i mieszczki kręcące się koło awangardy i eksperymentu, którym do masowo produkowanych na tym eksperymencie doktoratów, do kolekcjonowania nobliwych dyrektur, znacznie bliżej niż do cyganerii z jej wstrętem do posiadania, widać to jak na dłoni. Widać też jakim ryzykiem obciążona jest dzisiaj klasyka, rozumiana jako twórcza, utalentowana kontynuacja dorobku przeszłości. Zagoniona w narożnik, jako konserwa i ciemnogród przez tych, którzy dla cudzych nowinek, niewiele mają własnego do stracenia, zwłaszcza własnego talentu.
26 cze 2013
MSN - Mozolne Szukanie Naiwniaków
Cegła Story
Wprawdzie nie wiem co to jest SZTUKA, ale jeśli miałaby ona wyglądać tak jak to, co robi Oskar Dawicki, to byłbym dekko rozczarowany. Natomiast jestem zdeklarowanym fanem tego co robi OskarD, ale rozumianego jako ILUSTRACJA. A, moim zdaniem, Dawicki rewelacyjnie ilustruje, głównie wszechobecny proceder łapania na bajer różnej maści ciężkich naiwniaków, od zawsze symbolizowany słynnym imperatywem - KUP PAN CEGŁĘ. Samo gęste tej ilustracji to prace Bałwan cytatów, Skórka za wyprawkę czy Budżet Story, w których zamiana języka "artystycznego" na język ekonomii ma nam uświadomić, że i dzisiejsza dyskusja "o sztuce" to tylko pozór, cyniczne maskujący operacje kapitałowe.
Skórką za wyprawkę Dawicki dowodzi, że ewentualne braki towaru "artystycznego" to pikuś, łatwy do załatania zręcznym lansem przytomnego "sprzedawcy". Bałwan cytatów, to z kolei łobuniasta figura ze śniegu, zamknięta w podłączonej do sieci, przeszklonej zamrażarce unaoczniająca, że pewne byty (sztuki) da się podtrzymać przy życiu, tylko sztucznym zasilaniem i arbitralną decyzją. Budżet Story natomiast, to filmik o wyciąganiu i ZUŻYWANIU (bo nie wykorzystywaniu) publicznych grantów na bzdety "o niczym", byleby zgadzały się słupki dotującemu to urzędnikowi. Dawicki rozliczył film, dzieląc kwotę grantu (autentyczne 10 000 PLN) przez ilość pojedynczych kadrów. W miarę zmieniających się klatek, liczniki (w czterech walutach) grzeją się do czerwoności w rogach ekranu, obracając wstecz od początkowych 10 000, do wyzerowania.
Dzisiaj wiemy, że w tempie liczników Dawickiego wyzerować można każdy budżet, a już detalicznie ten, który obsługuje zakup towarów zbudowanych głównie z atomów ...umiejętnej perswazji. Wie o tym oczywiście także pani dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Joanna Mytkowska, wszak szkolona w samym sercu PomPiDou, czyli kupująca Pom...ocnie, Pi...lnie i Do u....., wyłącznie towary złożone z umiejętnej perswazji. Pani Mytkowska szybko też się połapała, że adresatem do którego pije Dawicki, jest nie kto inny jak ona sama, było nie było, szefowa jednej z dwóch na krzyż, polskich instytucji sztuki, sukcesywnie kupujących tzw. sztukę tzw. nowoczesną. Oczywiście w tzw. normalnych warunkach, Dawicki, wywlekający na wierzch to, co zręcznie ukrywają sztuką obracający, powinien być traumą Mytkowskiej. Ale od czego szkolenia w samym sercu... . Przecież najlepszym sposobem odreagowywania traum, fobii i lęków jest ich desensytyzacja czyli oswojenie. Mytkowska szybko zakupiła więc Budżet Story i Bałwana do zbiorów MSN, by już dla nikogo nie było takie jasne jak wcześniej, kto jest adresatem aluzji pomysłowego Oskarda. W istocie, którego dyrektora byłoby stać na takie seppuku? Ale za to od tego momentu już wiadomo, że Dawicki obnaża proceder JAKIŚ, GDZIEŚ w świecie I U KOGOŚ hen, a nie ten tu na miejscu, w zamrażarce kolekcji MSN, w której wolno topnieje przeszklony.
Drogie Śmieci czyli skórka za wyprawkę
Ale my, nie tylko nie będąc -jak Dawicki- beneficjentami tej kolekcji, ale i perfidnie widząc opasłe miliony na licznikach zakupów tamże, nie będziemy już tacy wspaniałomyślni. Przypomnijmy tylko to, czego nie zauważył komplet, wyjątkowo tępych i proporcjonalnie uczynnych, medialnych "badaczy", skrupulatnie śledzących i omawiających każdy, najmniejszy ruch MSN, chociaż bez cienia własnych wniosków. A przecież ta kolekcja w części międzynarodowej, niemal toczka w toczkę małpuje program Kunsthalle w Bazylei, gdzie szefuje Adam Szymczyk, dawny kolega Mytkowskiej z ich wspólnej Fundacji Galerii Foksal, a w części krajowej, całkiem wprost ujawnia foksalowy rodowód. MSN zakupiło prace :
- Sharon Hayes za 83 tys. zł, (związana z Kunsthalle Basel)
- Olgi Czernyshevej za ok. 120 tys., (Kunsthalle Basel)
- Iona Grigorescu za 106 tys., (Kunsthalle Basel)
- Daniela Knorra za 96 tys., (Kunsthalle Basel)
- Sanji Iveković (42 tys.), (Kunsthalle Basel)
- Jonathana Horovitza za135 tys.), (Kunsthalle Basel)
- Yael Bartany za140 tys., (Kunsthalle Basel)
- Deimantasa Narkeviciusa za136 tys., (Kunsthalle Basel)
- Katheriny Seda za 28 tys., (Kunsthalle Basel)
- Ahlam Shibli za 100 tys., (Kunsthalle Basel)
- Gustava Metzgera za 355 tys. zł (Kunsthalle Basel)
i innych, jak Jimmy Durham, Anne Collier, Adrian Melis czy Francis Alys
http://www.kunsthallebasel.ch/ausstellungen/archiv
oraz hołubi i kupuje Polaków wg tego samego klucza:
- Wilhelma Sasnala (współpracującego z Fundacją Galerii Foksal)
- Mirosława Bałkę (FGF)
- Cezarego Bodzianowskiego (FGF, Kunsthalle Basel)
- Goshkę Macugę (FGF, Kunsthalle Basel)
- Artura Żmijewskiego (FGF, Kunsthalle Basel)
- Piotra Uklańskiego (FGF, Kunsthalle Basel)
- Paulinę Ołowską (FGF, Kunsthalle Basel)
- Monikę Sosnowską (FGF, Kunsthalle Basel)
- Pawła Althamera (FGF, Kunsthalle Basel)
- Annę Niesterowicz (FGF, Kunsthalle Basel)
Nasuwa się pytanie: Czy to jest Muzeum Sztuki Nowoczesnej, czy może Mały Segment Nowoczesności, z programem jednej z prywatnych galerii, tym różniące się od niej, że oprócz dystrybucji przedmiotów sztuki, jest przede wszystkim DYSTRYBUTOREM PRESTIŻU. Oczywiście nikt nie miałby pretensji do Mytkowskiej o jej wybory w prywatnym Foksalu, ale o to, że całe lata w MSN, podobnie jak Szymczyk w Kunsthalle, spędziła na umocowywaniu państwowymi środkami swoich prywatnych wyborów z FGF, w tym samym czasie, gdy FGF handlowała i handluje bez żenady na międzynarodowych targach towarem urzeczywistnionym w MSN i Kunsthalle! To wszystko od lat świetnie się kręci: co było w FGF przeniesiono do MSN i Kunsthalle, co było w Kunsthalle przeniesiono do MSN i FGF, a co było i tu i tu i tam, złożono na karb światowego sukcesu. Dzisiaj, choć każdy, nawet nadgorliwie pożyteczny idiota z mediów, za jednym kliknięciem myszy komputera może sobie pooglądać te czytelne przepływy, pani Mytkowska pyszni się "swoim" zbiorem w komplecie ich gazet, rozgłośni radiowych i studiów TV, organizuje oprowadzania kuratorskie, stale ponawia żądania nowej siedziby, ma się rozumieć, w sercu kraju. Martwi się np., że starą trybuną honorową na Placu Defilad, nadal defiluje totalitarny orzeł bez korony, a nie eksponat z MSN - styropianowa półgapa Uklańskiego, półsymbol innego totalitaryzmu. Ja na jej miejscu, z tych samych, stołecznych powodów, poszedłbym dalej, i zamiast znosić do Emilii tę kupę różnych, pokaźnych rozmiarów klamotów, rozwiózł bym część z nich a to na warszawskie Koło (stare opony od traktora, landszafty i makulaturę Jimmie Durhama), a to do miejskich wodociągów (zardzewiałe wanny i rurki Sarah Lucas), albo do warszawskiego MPO (sprasowane kosze na śmieci Klary Liden i tekturę Budnego). Gumę Althamera na powrót wciągnąłbym do majtek Pragi za Wisłą, a śnieżnobiałe gluty jego Burłaków, do nosa jakiegoś albinosa. Gołym okiem bowiem widać, że facet rzeźbiarsko nic nie umie: trudniejsze kawałki zamiast rzeźbić, odlewa na żywca albo omija, łatwiejsze zaś ugniata z byle czego bez formy i sensu. Łopatologia przekazu tego jego "Riepina na Polskę" jest osłabiająca, a akurat ta paralela horrendalnie głupia, wszak Burłacy to byli nędzarze w łachmanach ciągnący KOMUŚ za grosze ciężki kadłub po mieliźnie, a u Althamera urzędnicy na koszt podatnika ciągną DLA SIEBIE na kolejne ETATY drogie, szwajcarskie pudełko na kółkach. Jeżeli Althamer już koniecznie chciał posiłkować się jakąś analogią z klasyki, to dla grupy jego plastikowych, gipsowo-białych urzędników o oczach bez źrenic, niewątpliwie lepsza byłaby grupa Ślepców Bruegela.
Zresztą, po co tu pchać jakąkolwiek klasykę, jeśli poziom wykonawczy większości eksponatów tej wystawy jest taki, że bez trudu (podobnie jak w przypadku rysunków Dana Perjowschi), urzędnicy z MSN mogli by sobie sami je przygotować, w godzinach urzędowania (nie piszę w godzinach pracy, bo od stycznia do maja, żadnej wystawy w MSN nie było) . Nie, no ja wiem, chociażby za Dawickim, że nie chodzi o obiekty i warsztat pracy, tylko o przepływ i mowę ekonomii. Nie o sztukę, tylko o operacje kapitałowe. Pratchaya Phinthong, jeden z uczestników wystawy w Emilii wręcz dowodzi, że sztuka to tylko ekonomiczny ping- pong. Wystawia więc gołą kasę na europalecie (dolary Zimbabwe), nie siląc się na żadne paralele i warsztat. Nie da się tego z niczym porównać, więc nawet bez autorskiej intencji zdenominowane dolary, w oczywisty sposób oddają zdenominowaną, dzisiejszą wrażliwość, skupioną na "CO", a nie "JAK".
Lojalka
Całą wystawę "W sercu kraju", choćby i według tej, tytułowej sugestii, warto przeczytać także, a może przede wszystkim "po lewej stronie".
O co tu chodzi?
Szkic intencji zarysowanych przez Joannę Mytkowską we wstępie do katalogu wystawy jawi się dość przejrzyście: W tym "MUZEUM", cytuję, "PRZYSZŁOŚĆ MA BYĆ BLIŻEJ NIŻ HISTORIA", a jego wysiłek "skierowany na konfrontację publiczności z INNYMI NIŻ LOKALNA kulturami". Chodzi w nim "o zbudowanie NOWEJ SFERY SYMBOLICZNEJ", o "WYPRZEDZENIE RZECZYWISTOŚCI", o "NOWY język, NOWE opowiadanie, NOWY dialog". Muzeum ma być "Laboratorium NOWEJ WSPÓLNOTY". Koniec cytatu.
Czytając to credo, można mieć wrażenie, że pisał je jakiś, gotowy do zawładnięcia światem przyszłości Pinky i Mózg. Już nawet nie chodzi o to, że KAŻDE muzeum, z definicji jest instytucją powołaną do ZACHOWANIA STAREGO i MIEJSCEM UMIEJĘTNEGO JEGO DZIEDZICZENIA. Unaocznienia CIĄGŁOŚCI, i TOŻSAMOŚCI a więc i KONFRONTACJI w celu m. in. USTALENIA WARTOŚCI. Nie chodzi o definicję, bo każdą definicję - jak ktoś już koniecznie chce- można zmienić. Także nie chodzi o proste porównania klasy Ołowskiej z Szapocznikow, Budnego z Zamecznikiem czy Sasnala z Wróblewskim, bo de gustibus ... itd.
Raczej chodzi tu O SZANSE jakie ma, lub mówiąc wprost, JAKICH ABSOLUTNIE NIE MA to "muzeum", przy tak artykułowanych aspiracjach.
Warto przypomnieć, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej na Pańskiej w Warszawie, zaledwie przez parę lat, skonsumowało NA SAME ZAKUPY sumy, o których może tylko pomarzyć wiele innych, polskich, dziesiątki lat funkcjonujących placówek muzealnych razem wziętych. A i tak to, co za nie kupiło, to jest śmiech na sali pod względem jakiejkolwiek i czegokolwiek reprezentacji w polskiej, a co dopiero w światowej sztuce. To są, i jeśli nawet je potroić, to będą zaledwie jakieś prztyczki, SPORADYCZNE ZAKUPY PO UWAŻANIU, na dodatek bez związku z realną wartością, wynikającą z konfrontacji rynkowej. Wystarczy przykład z brzegu: niedawno odtrąbiono wielki sukces filmu Roberta Kuśmirowskiego, sprzedanego na aukcji dla artystów z Inżynierskiej, za ...12 tysięcy zł. Tymczasem MSN arbitralną decyzją zakupiło co najmniej kilkadziesiąt takich produkcji polskich za znacznie większe sumy, nie mówiąc już o zakupie, pokazywanego teraz w MSN, inscenizowanego dokumentu(!?) filmowego Holendra, Aernout Mika (ur. 1962) za sumę 470 tysięcy zł.(!!!).
Dlatego też, jedyną, realną SZANSĄ i OKAZJĄ jaką MSN posiada, jest:
1. Dalsza dystrybucja prestiżu dla WYBRAŃCÓW oraz środków poprzez kolejne zakupy "SWOJAKÓW" wg klucza gustów z własnej, prywatnej stajni i stajni zaprzyjaźnionych (także Rastra, że o innych nie wspomnę)
2. Podpisywanie swego rodzaju "lojalki" instytucjom zagranicznym, poprzez zakupy ich artystów (Mik, Lucas, Metzger itp.) lub zapraszania stamtąd "wykładowców" (Esche, Bishop, Obrist), w celu ugruntowania światowego wymiaru kolekcji miejscowej oraz wysyłania miejscowych na zasadzie wymiany. Np. My od Pani Marii Hlavajovej z utrechckiego BAK zakupimy Aernout Mika za horrendalne pół bańki, a ona pokaże tam "naszego" Pawła, a może i zasugeruje go do kolejnej "międzynarodowej" nagrody".
Poza tym pani Mytkowska i jej zespół są, cytuję: OTWARCI NA DIALOG, GOTOWI DO BICIA SIĘ W PIERSI, SŁUCHANIA NAWZAJEM, NOWYCH RELACJI oraz STWORZENIA OBSZARU NAPRAWDĘ WSPÓLNYCH SPRAW. Oczywiście to wszystko, w odróżnieniu od tego wcześniej, WYŁĄCZNIE BEZGOTÓWKOWO, najlepiej w godzinach pracy i na sprzęcie Szeroko Otwartego Muzeum.
20 cze 2013
Wieszcze globalizacji w polskiej sztuce
The Krasnals
Czym różni się typowy, „znany” artysta polski od nadętego próżniaka?
Artysta, to człowiek, który samorealizuje się poprzez sztukę, chcący przekazać światu to, co ma najlepszego – siebie wraz ze swoją wrażliwością, fascynacjami, przeżyciami oraz zdaniem na temat otaczającego go świata .Kim więc jest typowy dla salonów artystycznych nadęty ważniak, podający się za wieszcza społecznego i wyrażający się w jego imieniu? Dlaczego mówi o sprawach społecznych i politycznych podkreślając, że to wyraz tego, co przeżywa nie tylko on sam, ale i całe społeczeństwo? Wychodziłoby na to, że jest on albo całym społeczeństwem albo jego typowym przedstawicielem. Dodajmy, że ta postawa bardzo często idzie w parze z nieidentyfikowaniem się ze swoim narodem. Jak więc taki szacowny kosmopolita chce pogodzić mówienie o sprawach społeczeństwa, z którym się nie solidaryzuje? Dlaczego to robi?
Dwa najistotniejsze powody, jakie się nasuwają po przeanalizowaniu takiego postępowania to:
- Próbuje narzucić całej reszcie ludzi poglądy, przekonując ich, że to, o czym mówi powinno być dla nich ważne. Dodajmy, że najczęściej są to poglądy „kosmopolityczne”. W ten sposób buduje obraz siebie, jako wojownika toczącego walkę z ciemnogrodem i jedynego kulturalnego przedstawiciela tej „zbieraniny”, z której się sam wywodzi.
- Wypowiada się na najpopularniejsze i najbardziej kontrowersyjne tematy społeczne, ponieważ nie ma do zaoferowania nic od siebie. Najbardziej charakterystyczny dla dzisiejszych salonów artysta-celebryta jest aktywny w mediach, skandalizujący, kontrowersyjny, mieszający z błotem każdy przejaw wartości fundamentalnych i tradycyjnych, często utożsamiając je z „zacofaną polską mentalnością”.
Adam Mickiewicz i Jan Matejko, zaliczani byli do wieszczów narodowych, ponieważ swoją twórczością wspierali Polaków w walce o wolność i suwerenność. Dzisiejszych, najbardziej lansowanych ,,twórców" można zaliczyć natomiast do „wieszczów globalizacji”. W imię „tego, co się na świecie dziś myśli” walczą z własnym narodem, próbując na siłę go „ucywilizować”. Co nimi kieruje? Kompleks „Polaka-prowincjusza”? Chęć łatwego zaistnienia? A może po prostu wykonują zlecenia swoich zagranicznych mocodawców?
12 maj 2013
A r s o n a n i ś c i
DO NIEDAWNA WYDAWAŁO SIĘ, że wśród rozlicznych czynników
stymulujących ruch w „interesie” sztuki lideruje stan niepewności i powątpiewania, zwłaszcza w tzw. aksjomaty. Było to wyrazem akceptacji faktu permanentnego
poruszania się wśród wartości niewymiernych, prawd nieoczywistych, propozycji z
natury ryzykownych. Do niedawna, nawet utytułowanych i zaawansowanych wiekiem twórców oraz ich
mentorów, do końca, łapczywie zżerały wątpliwości w odniesieniu do własnych, nawet
wielokrotnie poświadczonych, osiągnięć.
Okazuje się jednak, że to już przeszłość i od jakiegoś czasu
ruch w interesie sztuki gwarantuje stan permanentnego SAMOZADOWOLENIA. Nagle, w
świetle arsjupiterów pojawili się tzw. arsoniści, słusznie zadowoleni z
eksponowanego samo posadowienia. Czego się nie tkną, zamienia się w złoto, a
także w złote. Kogokolwiek by nie wskazali, zaraz pomazaniec okazuje się
wieszczem. Czego by ów wieszcz nie bznął, natychmiast jest arcy. Jakiego
wniosku by nie złożył, zaraz sypią się granty. Czego by nie wydukał, repetują go
chóry. Itd., etc., itp… .
Wśród samozadowolonych, dzisiejszych szczęśliwców, na czoło szybkiej,
polskiej sztuki i krytyki, uszy wysunął Szybki Królik –jak o sobie mawia-, czyli
Łukasz Gorczyca z warszawskiej galerii Raster. Akurat określenie z WARSZAWSKIEJ
galerii a nie z JEGO galerii jest tu jak najbardziej na miejscu, bo szybki szybko
ZDOBYWA CO CHCE. Głównie od stołecznego, powolnego urzędnika: a to 360 m.kw. przestrzeni
na Wspólnej za niewygórowaną cenę, a to granty na wszystkie wydawane w Rastrze publikacje „ze środków miasta
stołecznego, lub ministerialne z MSZ i MKiDN, a to „bilet” na targi za
kilkadziesiąt tauzenów do Londynu czy Bazylei. Serial na Wspólnej czyli
P(olskie) ORNO cały czas trwa. Gorczyca juroruje, preleguje, zasiada, opiniuje, reprezentuje, lobbuje, redaguje namaszcza. Oczywiście wyłącznie za cudze. Ma więc powody
do samozadowolenia. Jak zaczął doradzać urzędnikom w Radzie CSW w Toruniu, to
pół stajni Rastra im „sprzedał” i spławił Wisłą do grodu Kopernika. Oczywiście
po tym, jak wcześniej spławił „nie swoje” gwiazdy z firmamentu kraju nad Wisłą z pomocą „swojego”
Słowniczka. Ale ten Słowniczek
chyba pozostaje jedyną rzeczą, z której zwykle zadowolony Łukasz, tylko czasem
bywa niezadowolony. Wtedy mianowicie, gdy musi się jednak "zadać" korzystnie z „biurwami”
ze Zniechęty i z „zujkami” z CSW oraz gdy czyta sentencje o sobie, we
własnoręcznie zredagowanych hasłach - Galmażeria i Układ scalony.
Rafał Bujnowski od lewej: Miner(węgiel), Graboszyce(olej), Podp....alacz,(kreda)
Ale co tam. Teraz w Rastrze kolejna wystawa, wreszcie nazwana po imieniu, czyli ARSONIŚCI. Tytułowi Arsoniści to wystawiany Bujnowski i wystawiający Gorczyca. Na stronach galerii tandem onansuje wystawę czarną tablicą szkolną z machniętymi na niej kredą a następnie przetartymi ścierką cyframi dat otwarcia i zamknięcia. Całość ledwo czytelna ale machnięta ładnie. Przez moment zaświtała nadzieja, że Bujnowski ześliznął się wreszcie ze lśniących czernią torów Soulages’a i zahamował na Cy Twomblym. Nic z tych rzeczy: obrazki z Graboszyc to nadal sztywne serenady przy ciut za okrągłym księżycu w szkolnym szwarzweiss. Pomysł prosty i jakże skuteczny: nokturny i gębę górnika Bujnowski smaruje węglem, albinosa i jurę krakowską kredą, a widza na szaro. Węgle już są w komplecie zakupione do MSN. Kreda będzie za moment. A jako premia - kolejnych kilka miesięcy jeżdżenia po targach na koszt podatnika i bujny katalog za tegoż 40 tysięcy (MKiDN) gwarantowane.
Się można sobą nacieszyć? Można, a nie –jak pewien koleś - siedzieć na zadupiu z nosem na kwintę i pisać darmowe rewelacje.
4 maj 2013
Trans sfer niebieskich i innych
"Tym, co wydaje się w sztuce najwznioślejsze (a zarazem najtrudniejsze) to działać tak, jak natura. Te słowa Gustave'a Flaubert, to zarazem motto towarzyszące mi w pracy od trzydziestu lat. Starałam się pracować tak, aby zdobyć umiejętności, aby kształtowana przeze mnie materia stała się z jednej strony posłuszna mojej woli, a z drugiej wolna na tyle, aby dać nieść się intuicji. Istotna jest również świadomość tego, że wartością sztuki oprócz powstałego dzieła, jest cały trud poszukiwania, które uwrażliwia odbiór świata". Ewa Latkowska-Żychska
Krótko, prosto i bez dorabiania tzw. "przesłania". Więcej. Zamieniając włókno na czerpany papier, Ewa Latkowska-Żychska, wraz z owym przesłaniem wyrzuciła ze swoich "tkanin", niby najbardziej "użytkowych" ze sztuk wizualnych, nawet i te, utylitarne sensy, gratyfikując wyłącznie kontemplatywny charakter organizowanej z nich bazy. Właśnie organizowanej, a nie wymyślanej. Latkowska pozwala swoim, barwnym zawiesinom "warzyć się" JAK CHCĄ, dla siebie rezerwując rolę selekcjonera z nadrzędnym JAK WYJDZIE. Wiele sprowadza się w tym procederze do zaciekłej prolongaty ćwierćstanu, niezdefiniowania, półsnu, zawieszenia, prób po obrzeżach. Od rdzawej PODczerwieni, przez chore NADfiolety, do dna ULTRAmaryny. A potem od rozoranych bruzd, przez gąszcz wegetacji, po miazmaty i mgławice otchłani kosmosu. Wydobyte z palety wanien wilgotnego koloru i rzucone na krzywokąty płaszczyzn pulchne materie schną, matowieją, ale nadal pulsują płową fakturą wyszukanych napięć. Zawsze z motywem, czasem rozpoznawalnym. Czerpane papiery Ewy Latkowskiej, do trzewi organoleptyczne, są zarówno w swej namacalności jak i potencjale odczytu niewyczerpane. Zadrapania, rozdarcia, zgniecenia, gruzły i kożuchy, dukty i zacieki nie informują i nie dekorują. Sugerują. Otwierają przestrzenie skojarzeń, przypomnień, klimatu. Horror vacui in statu nascendi. Zmarszczenie lustra witrażu lub jeziora, flotylla chmurek albo fal, stalaktyt czy gnomon, słońce czy pięć groszy. Już się nie dowiemy. Zwłaszcza od autorki, wdzięcznej bezdrożom, że błądzi tak trafnie.
Andrzej Biernacki
Ewa Latkowska-Żychska, urodzona w Łodzi. Od 1969 roku studia w Pracowni Tkaniny Unikatowej prof. Janiny Tworek-Pierzgalskiej. Dyplom w Pracowni Dywanu i Gobelinu prof. Antoniego Starczewskiego w Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Po 1997 r., po spotkaniu z amerykańską artystką Karen Stahlecker zgłębia technikę ręcznie czerpanego papieru. Jest profesorem w Pracowni Papieru na Wydziale Form Przemysłowych łódzkiej ASP.
"Trans sfer niebieskich" wystawa papierów Ewy Latkowskiej-Żychskiej w Galerii Browarna w Łowiczu. Otwarcie 8 maja o godzinie 16.15 w siedzibie galerii przy ul. Podrzecznej 17. (do 1 czerwca tel. 46 838 56 53; kom. 691 979 262).
Wystawa towarzyszy Międzynarodowemu Triennale Tkaniny w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi przy ul. Piotrkowskiej 282 w dniach 6 maja - 3 listopada 2013.
16 lut 2013
15% abstrakcji + cała reszta
W najbliższy piątek, 22 lutego o godzinie 17.00 w Galerii Browarna w Łowiczu nastąpi otwarcie wystawy malarstwa Zuzanny Tomaś. Autorka studiowała na Wydziale Malarstwa warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych w pracowni prof. Rajmunda Ziemskiego w l. 1980-85. Od wielu lat jest nauczycielem akademickim na Wydziale Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki ASP.
Zapraszamy do galerii w Łowiczu, przy ul. Podrzecznej 17. Bliższe informacje do uzyskania pod numerem tel. 46 838 56 53 oraz tel. kom. 691 979 262.
ZUZANNA TOMAŚ
tekst Andrzeja Biernackiego, z katalogu towarzyszącego wystawie.
WŁĄCZANIE SIĘ W NURT TERAŹNIEJSZOŚCI, przy jednoczesnym zachowaniu własnej odrębności postawy i wizji, niewątpliwie stwarzało kłopot w każdej epoce. Ale dzisiaj ten dylemat jest prawdziwym wyzwaniem. Przyspieszone tętno codzienności, wsparte erupcją wszelkich technik powielania jej obrazów i, wraz z internetem, błyskawicznego rozpowszechniania powoduje, że stale jesteśmy pod presją jakiejś, trudnej do zdefiniowania, aktualności. Z jednej strony wynika z niej sugestia, a czasem wręcz dyktat wyparcia ze świadomości ducha bliższej lub dalszej tradycji, z drugiej zaś, pewien gatunek „obowiązującej” nowoczesności narzuca się mimochodem. Obowiązującej, bo przecież przy całej swej, deklaratywnej otwartości na różnorodność, nowoczesność ta okazuje się być wpisana w dość ograniczone spektrum, poza które nie można wykraczać bez ryzyka narażenia się na opinię nienowoczesnego. I ...na groźbę wykluczenia z horyzontu istotnej obecności.
Dotyczy to także, a może przede wszystkim sztuk wizualnych, w których
kryterium nowości zdominowało wszystkie inne kryteria charakterystyki i
klasyfikacji dzieła. Tendencja narasta w tym kierunku, że dzisiaj mało kto
zastanawia się, czy coś jest dobre czy nie, czy ma sens czy nie ma sensu, tylko
czy jest nowe. A jeszcze trafniej, czy pasuje do obiegowych kategorii nowości i
nowoczesności, nawet jeśli ta nowoczesność niewiele ma wspólnego ze sztuką.
Konkurencja jest zabójcza. Najłatwiej jest być zauważonym,
robiąc rzeczy najbardziej niedorzeczne. Toteż wielu je robi. Szczególnie mocno
obstaje przy tym konceptualizm - to znaczy bardziej teatr i literatura, albo
polityka i socjologia, niż plastyka. Różne jego warianty, z oczywistym
OMIJANIEM PLASTYCZNEJ SKŁADNI i asymilacją odmiany behawioryzmu na teren
instynktu. Jest to stan rzeczy dość zawiły i niekoniecznie musi oznaczać
jakiś, ostateczny upadek. To raczej czytelny wyraz krańcowego fermentu i
zwykłego „pogubienia”, ze starego strachu przed „nienadążaniem”.
Nieumiejętność dziedziczenia, powiązana z imperatywem bycia na topie.
Mimo
to, od czasu do czasu pojawiają się zjawiska osobne, które choć nowe, nijak nie
przylegają do wszechobecnych dzisiaj klisz nowoczesności. Liczące się z
ciągłością języka sztuki, anektujące doświadczenie współczesności, ale i
respektujące pierwotność natury, a w niej, niezmienność ludzkiego odczuwania. Mocne w wyrazie ale też delikatne w materialnej tkance malarstwo
Zuzanny Tomaś, jest dowodem takiego właśnie podejścia. Odruchowym wyborem
zanurzenia się w problematykę mało aktualną dziś, choć aktualną zawsze.
Zanurzeniem w farbę i tylko jej przypisane właściwości. W samo malarstwo, czyli
wszystko to, czego w inny sposób zrobić nie można.
Tomaś wywodzi się z wielkiej tradycji malarstwa figuratywnego. Od czasów
studiów atakuje niezmiennie ten sam temat: człowieka. Atakuje, bo te obrazy
powstają z rozmachem, a nawet z furią
kładzionych krech i rozmijających się z nimi plam koloru. Z nieoczekiwanych
układów spontanicznie znaczonych mas, w których forma wiodąca, w sposób
naturalny wpisuje się w abstrakcyjny plan prostokąta płótna. To nigdy nie jest
hieratyczny lejtmotyw na osobnym tle, tylko organiczny węzeł linii i barw
zawiązany pewną decyzją w wieloznaczny wyraz całości. Spontaniczny charakter
tej operacji w trakcie nawarstwiania kolejnych decyzji, nie gubi się w momencie
dochodzenia do konkluzji, nie widać tu żadnych śladów premedytowanego,
„mózgowego wykańczania”. Ostateczny kształt zionie jawnością pośrednich
decyzji, zdanych wprawdzie na intuicję i przypadek, ale pozbieranych sensem
rozstrzygającej obecności autorskiego integrum. W tym zawiera się właśnie
rezerwa możliwości malarstwa, na którą ślepi są mniej zdolni, ultranowocześni
heroldzi rychłej jego śmierci. Wiadomo już dzisiaj jak „punktualnie” odrobić
precyzyjną formę, wszak począwszy od van Eycka zrobiło to wielu. Wielu też, od
Pollocka, wiedziało jak zafingować skrajną gwałtowność abstrakcyjnych środków.
Prawdziwym wyzwaniem podejmowanym, ale nigdy dostatecznie nie rozwiązanym,
pozostaje do dzisiaj połączenie tych dwóch, znanych sprawności. Łatwo jest
chlapać jak się nie opisuje, łatwo opisywać jak się nie chlapie. Malarskiego
mariażu utalentowanej brawury z precyzyjnym odczytem nadal jest jak na
lekarstwo.
Oczywiście dla wszystkich, którzy znają naturę osobowości
Zuzanny Tomaś, z jej wrodzoną skłonnością do dystansowania się od wszelkiego
wyścigu, wychylania, a nawet zwyczajnego tylko uczestnictwa, śmiała myśl
łatania przez nią malarskich dziur pomiędzy światowymi w skali van Eyckiem i Pollockiem, musi mieć
wydźwięk cokolwiek humorystyczny. Naturalnie, nie o to chodzi. Po prostu tembr
jej talentu zdaje się zwyczajnie predystynować ją do wypełnienia tak opisanej
luki, ale rzecz jasna, bez nadambitnych, a już na pewno nie autorsko
wykalkulowanych, chęci. Więcej nawet. Zastanawia ostry kontrast wycofanej i
nieledwie introwertycznej osoby malarki, z radykalizmem i werwą jej zawodowych
predylekcji, niezmiennych i eksponowanych od lat. Konsekwencję tego zderzenia
tłumaczy w jakimś stopniu znane w psychologii pojęcie kompensacji, ale chyba
nie do końca. Może jest w tym zewnętrzna, warsztatowa „przyczyna”? Może
wreszcie warto uznać doniosłość tej podpowiedzi i właśnie „techniczny” aspekt
twórczości ostatecznie awansować do poziomu równoprawnego z piętnem i rolą
osobowości w pracy nad dziełem?
Sam, autorski zamiar jest dość prosty: ma być żywo, ma być zwięźle, ma być niejednoznacznie. Bez dramatu „literatury”, ale z dramatem farb. Skalę czysto plastycznej trudności tego zamiaru określają pytania: jak precyzyjnie zbudować formę, by nie zgubić wieloznaczności jej wyrazu? jak panować nad środkami, zachowując ich spontaniczność? jak celowo kontrastować składowe, by wydobyć pozorującą naturalność dominantę „jak wyjdzie”?
Te
pytania stanowią klucz „wyższej szkoły jazdy” plastyki malarstwa, której jak
ognia unikają miłośnicy programowego prymatu gołego konceptu nad mięsem
realizacji. Bez tej szkoły, wszystkie tzw. TREŚCI sztuki, do końca pozostaną
zaledwie jej wydukanym TEMATEM.