skip to main |
skip to sidebar
"Żeby wydawać dzisiaj magazyn, trzeba mieć na niego pomysł"
zapisali we wstępniaku pierwszego numeru magazynu Szum, aż dwaj jego naczelni
redaktorzy, Jakub Banasiak i Adam Mazur. I trzeba przyznać, mieli pomysł, i to
niejeden. Pierwszy, ze zdublowanym stołkiem naczelnego (wszak co dwie głowy,
nawet jeśli łyse, to nie jedna, ale pomysł nienowy, choć zważywszy los podwójnych
naczelnych np. Ziomeckiej i Prokopa z Przekroju, dość
ryzykowny), a drugi -też już zgrany, ale za to rokujący (Artforum dla
uboższych)- z pakowaniem do nieprzytomności całostronicowych reklam, głównie
kapiących od logo publicznych płatników sztuki. Zważywszy tempo zmian relacji
ilości stron reklam do objętości pisma i zmniejszania gramatury papieru (w
pierwszym numerze na 100 stronach gr.ok.170 pomieszczono 20 stron reklam , w drugim
na 130 stronach gr. 90, reklam 30,) należy założyć, że dziesiąty numer Szumu
ze100 stronami reklamowymi, będzie zapewne wydaniem kilkutomowym, drukowanym na
bibułce japońskiej...
Poza tym, Banasiak z Mazurem, w magazynie nowym, stare swoje eksploatują
pomysły i wbrew podtytułowi Szumu - sztuka polska w rozszerzonym polu, z mocno
zawężoną ideą, że niby sztuka polska narodziła się około połowy l.90 ub. w., a
najlepiej, jeśli jeszcze później. I to jest OK. Niech każdy ma taką sztukę, na
jaką zasługuje. Nie wiem natomiast, o co chodzi naczelnemu duo, kiedy w dalszej
części wstępniaka skarży się, że o polskiej sztuce (tej ichniej, ma się
rozumieć), która jest tak intrygująca,
różnorodna i po prostu bardzo dobra, że o niej tak mało się mówi i pisze
(?!) A przecież nie trzeba być jakoś specjalnie rozgarniętym, żeby skonstatować
coś wręcz przeciwnego. Publicyści w rodzaju tych dwóch powyżej i inni, w
ostatniej dekadzie, na temat młodej polskiej sztuki dostali tak ostrego ataku
sraczki krytycznej, a ściślej apologetycznej, że zamiast nowego Szumu,
najchętniej zaordynowałbym im stary Stoperan. Zewsząd wylewa się tej młodości
do mdłości: całe Zachęty, Zuje i MSN-y zapchane są nią po dach (Spojrzenia,
Znaki czasu, Lata walki, Penerstwa), maczkiem zapisany komplet pisemek
REDakcji, Obiegów, Notesów Bęc Zmiany, Piktogramów, póły uginają się od grubych
opracowań (Nowe zjawiska w sztuce polskiej po 2000 r., wydania 40000 malarzy),
stosy katalogów wystaw wielkości albumów, solennych monografii, PR-owskiej
paplaniny po ArtBazaarach i Rastrach, dekada mozołu dzienników w rodzaju Gazety
Wyborczej etc., radiowe TOK-i, i telewizyjne Hale Odlotów. Dość powiedzieć, że
jedna z eksplodujących artystek, rocznik 1977, o których się podobno mało
pisze, już po 3 latach tego medialnego "milczenia", chwaliła się na
którymś blogu, dwoma setkami usłużnych sobie artykułów. Dla porównania, gdy niedawno próbowałem
skompletować bibliografię malarza, rocznik 1927(60 lat pracy), ledwo wynotowałem
kilkanaście pozycji.
Można to wszystko zrozumieć, wszak obaj naczelni chcą nam powiedzieć, jak
bardzo są nam razem z ich nowym pismem potrzebni. Można też zrozumieć, że chcąc
przekonać, jak bardzo są potrzebni warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdy zapraszają
dla picu jej rektora do zredagowania jakiegoś nieistotnego marginesu po to
tylko, by ten przypadkiem nie zauważył,
że to Akademia (siedziba redakcji i nagłówek Wydziału ASP, reklamy
ich prywatnego wydawnictwa 40 000 malarzy,) POTRZEBNA JEST RACZEJ IM. Mówiąc
szczerze rozumiem też, w imię czego i kogo, Banasiak z Mazurem naciągają różne
aspekty rzeczywistości polskiej sztuki. Ot, choćby wtedy, gdy szczecińską ASP
z ich pupilami (Aleksandrą Ska, Kuskowskim i Skąpskim), windują na parnas
rankingu szkół artystycznych, mimo że analogiczny ranking pisma ASP w Krakowie,
sytuuje ją na szarym końcu wśród polskich uczelni artystycznych. Jakże inaczej to
wygląda w przypadku szczecińskiej Trafostacji (której doskwiera brak pupili redaktorów
Szumu). Wtedy, przy użyciu tekstów z
błędami ortograficznymi (szybko zresztą poprawionymi w wydaniu internetowym),
piórem pani redaktor, która się plinta w zeznaniach, ochoczo obsmarowują tam
wystawiających.
Super rozumiem też "rynkowego" redaktora Banasiaka, który po
nieudanych próbach rynkowych z galeriami 4A i Kolonie, zajął się kolonizowaniem
RYNKU pism A4, w ramach antyrynkowego etatu na ASP. Rozumiem, bo przecież ile
można udawać, że się kocha platonicznie coś, co się opłaca tylko symbolicznie?
Co więc o rynku pisze w Szumie red. Banasiak? Dla klarowności podam w punktach z
komentarzem:
1. "Sztuka mijała się z rynkiem przez całe lata 90".
Ponieważ w pierwszej połowie tych lat redaktora jeszcze na świecie sztuki
nie było, to teraz wie o niej tyle, co mu Gorczyca w Słowniczku Rastra
naświetlił. A tymczasem ówczesny rynek nie był ani gorszy ani lepszy od
dzisiejszego. Co, zresztą, wynika z wypowiedzi Jarosława Modzelewskiego, którą
pan Banasiak sam przytacza, że wówczas "facet z Francji kupował od członków
Gruppy po kilka obrazów". Od drugiej połowy l. 80 rynek sztuki też jakoś
się kręcił, bo przecież polskie kolekcje, choćby i Starmacha, Musiała,
Bonarskiego, Kulczyków i in., z samych tylko darowizn nie powstały. Słowem, gdyby
wówczas sztuka mijała się z rynkiem jak chce Szum, Dwurnik nie krążyłby koło Zachęty Porszakiem jak -wg relacji
Bałki- krążył, a Tarasewicz nadal woziłby kury i obrazki swoim Beatlesem czyli poczciwym
wynalazkiem lubelskiej fabryki samochodów.
2. "Polski rynek, nie może doczekać się kompetentnych opracowań
naukowych"
Wszystko wskazuje na to, że jeżeli Banasiak tego nie zrobi, to nikt tego nie
zrobi. Nie wiem wprawdzie o co konkretnie dzielny redaktor oprze swoje przyszłe
opracowanie, oprócz wspomnianego Słowniczka
Gorczycy i oka Bazylki z Masie rozumieć, bo inne dane w tym rankingi
Sarzyńskiego, autopropagandę Abbey House, relacje Andrzeja Starmacha, książki
Jana Michalskiego i dane GUS, red. Banasiak przechowuje tylko w głębokim
poważaniu. Jakąś nadzieją pozostaje jeszcze nadaktywny ostatnio ekonoartekspert
Mikołaj Iwański, ale i on –jak w końcu redaktor Banasiak konkluduje- też "właściwie nic nowego nie
proponuje".
3. "Kto i według jakich kryteriów ma oceniać, co jest sztuką?".
Ciepło, cieplej, bingo! Oczywiście oceniać póki co będą Banasiak z Mazurem.
Dobiorą sobie jeszcze paru asów "rynku" takich jak Gorczyca oraz w przypływie dobroci Plinta, i będą ewaluować do upadłego. Jedyni na rynku
nieuwikłani i niezależni.
Najciekawsze jest to, że do naprawy rynku, zawsze, jako pierwsi gotowi rwać
się główni macherzy od jego psucia. Aktywni na cudzy koszt, stale wyciągający
łapy po nieswoje, nienawidzący uczelnianych etatów, ale oczywiście do czasu
dopóki sami na nie nie wlezą albo nie usytuują tam nowych "naszych".
Toteż od lat na wszystkich "inicjatywach" Banasiaka, Gorczycy et
consortes w kółko czytamy te same notki: "ze środków MKiDN", "ze
środków m.st. W-wy, ze środków IAM, ze środków takich i siakich. Banasiakich…
4. "Polskie pole sztuki zachowuje strukturę dualistyczną, której
skrajne bieguny wyznaczają: pole ograniczone (awangarda, eksperyment) oraz pole
masowe (sztuka mieszczańska, klasyczna)".
Nie trzeba mieć wzroku sokola, żeby dostrzec, że w polskiej sztuce ostatnich 15 lat jest dokładnie odwrotnie: AWANGARDA I EKSPERYMENT SĄ MASOWE, a
SZTUKA KLASYCZNA PERYFERYJNA. A można pójść dalej i zauważyć, że teraz tzw.
awangarda i eksperyment oprócz tego że masowe, są także mieszczańskie, a tzw. klasyka
–eksperymentalna. Przecież jak popatrzeć na mieszczan i mieszczki kręcące się
koło awangardy i eksperymentu, którym do masowo produkowanych na tym
eksperymencie doktoratów, do kolekcjonowania nobliwych dyrektur, znacznie bliżej
niż do cyganerii z jej wstrętem do
posiadania, widać to jak na dłoni. Widać też jakim ryzykiem obciążona jest
dzisiaj klasyka, rozumiana jako twórcza, utalentowana kontynuacja dorobku
przeszłości. Zagoniona w narożnik, jako konserwa i ciemnogród przez tych,
którzy dla cudzych nowinek, niewiele mają własnego do stracenia, zwłaszcza własnego
talentu.