20 cze 2012

Jestem wesoły Romek czyli gazetowy selekcjoner


Zdarzają się w populacji osobnicy a nawet całe środowiska, które im bardziej uporczywie nie mają w jakiejś dziedzinie osiągnięć, tym bardziej rwą się do niej z zapałem. W szerszej perspektywie, tak jest np z pewnym narodem między Bugiem a Odrą, który wyrwał się do organizowania piłkarskich rozgrywek ligi europejskiej, choć własny poziom sportowy "w te klocki" plasuje go na poziomie -jak chce min. Mucha- III ligi hokeja. W perspektywie węższej zaś, tak się np. porobiło z red. Romanem Pawłowskim z działu, podobno, kulturalnego Gazety Wyborczej. Redaktor ów, uporczywie występuje w roli selekcjonera kultury, mimo że osiągnięcia w tej dziedzinie notuje na poziomie prawie Franciszka Smudy. Prawie, bo Smuda, choć sam jest cywilizacyjną, a więc i piłkarską porażką, miewa jednak remisy.
Niedawno red. Roman Pawłowski, antycypując zmiany na stołku ministra kultury, zapodał w gazecie własną reprezentację kandydatek na urząd przy Krakowskim Przedmieściu. Jak wówczas pisałem, jego typy, to był kwiat udoju publicznych środków na kulturę. Także kwiat wszelkiego rodzaju rozgrywek, zwłaszcza zakulisowych i zagrywek, nie zawsze fair play. Do tego osobniczek zwykle kwalifikowanych do różnych "finałów" -podobnie jak nasza piłkarska kadra- hors concours czyli z pominięciem sita eliminacji.
Dwa dni temu, pomimo obciachu poprzedniej selekcji, kadrowy Roman Pawłowski wyselekcjonował kolejną kadrę i zatytułował ją -jakże niebanalnie- "Moja drużyna marzeń". Równie niebanalna jak tytuł jest sama drużyna. Rzekłbym niesamowite "odkrycia" wesołego Romka:
Najpierw lecą napastnicy -  Sasnal, ("czy to Tate czy Whitechapel nie ma takiej murawy gdzie nie byłby "najważniejszy"), Bałka ("tworzy sytuacje, z których przeciwnicy nie mają wyjścia"), Warlikowski ("słynie ze stałych fragmentów gry"), Żmijewski ("dynamiczny strzelec podkręconych piłek z lewej flanki")
Potem pomocnicy - Althamer ("z klubu osiedlowego trafił między gwiazdy"), Jarzyna ("wspaniały drybler"), Kozyra (" w męskim przebraniu, które pozostało jej z Budapesztu")
Następnie obrońcy - Treliński ("stoper pod skrzydłami Placido Domingo"), Lupa ("mimo wieku w pierwszej lidze"), Preisner ("trójkolorowy")
i bramkarz - Klata ("irokez odstraszający napad")

Cóż można powiedzieć poza tym, że powyższe motywy powołania do kadry są mało przekonujace.
Sasnal rzeczywiście jest "najważniejszy na murawie", zwłaszcza w miejscach, w których nigdy murawy nie było - Tate, Whitechapel.
Bałka tworzy sytuacje, z których to nie przeciwnicy ale on sam nie ma wyjścia. Będzie międlił ten holocaust na amen, bo "cięższego kalibru" tematu już raczej nie znajdzie.
Warlikowski rzeczywiście słynie ze stałych fragmentów gry. Tak stałych, że w kółko tych samych.
A Żmijewskiego Pawłowski powinien przesunąć z napadu do pomocy, gdzie lewa i prawa flanka ma większe uzasadnienie. Bo o rzeczywistej pomocy Żmijewskiego komukolwiek, raczej mowy być nie może.
Co do Althamera, to przypomnę red. Romanowi, że ów św. Paweł najpierw grał w drużynie gwiazd a dopiero potem w klubie osiedlowym, bo -jak wiadomo- do gwiazd trafia się z nadania, a do klubu osiedlowego tylko ze statusem i złotem gwiazdy. Dowód: gdyby klub osiedlowy wystąpił do NCK o złoto bez gwiazdy i kurateli Althamera, to owszem dostałby, ale -pozostając w poetyce Euro 2012- wielkiego kopa.
Jarzynę Pawłowski przedstawił jako dryblera, żeby nie powiedzieć kiwacza. Może i słusznie, wszak kultura chyba jeszcze jest dziedziną przenośni.
Na miejscu Kozyry nie byłbym z redaktora zadowolony. Jeśli nawet red. Roman wie, co jej zostało z przebrania  po meczu w Budapeszcie (zaglądał?), w tym akurat przypadku powinien tę wiedzę zachować dla siebie. Chociażby przez wzgląd na dobra osobiste obecnego dyrektora CSW.
Treliński pod Placido Domingo to trafne zestawienie, bo przepływ osobowości nastąpi w obie strony. Treliński się jeszcze bardziej uplasuje i zdominuje, a Placido niewątpliwie włączy jakieś trele (może tryle) do repertuaru. Czysty, obustronny zysk.
Co do Lupy, wierzę że to teatralna ekstraklasa, bo co do plastycznej (jego rysunki), to raczej ekstraklapa.
A propos klapy został nam jeszcze Klata z irokezem na bramce. Jakby jeszcze red. Roman zdradził nam w jakim lokalu na bramce Klata z irokezem stoi, będziemy te zaklęte rewiry przezornie omijać szerokim łukiem .
Tak więc, red. Romku, Romeczku, Twoja ekstrakadra piłkarsko znowu na nikim nie zrobi wrażenia. Oprócz "baronowej" Krzeszowskiej, ma się rozumieć  

20 mar 2012

Żywica "na Budnego", Budny "na żywca"

http://obieg.pl/felieton/24387




Na stronach Obiegu (link powyżej) pojawił się, chyba fajny, artykuł Wojciecha Albińskiego, chyba o...  wystawie pn. "Żywica" Michała Budnego w galerii Raster. Wikipedia podaje, że: Prace Budnego to swoiste origami, których punktem wyjścia jest rzeczywistość pojmowana jako odbicie platońskich idei. Produkując puste w środku papierowe obiekty (autor - przyp. AB) liczy na wyobraźnię odbiorcy..." etc. etc..
Nie mając szans sprawdzić czy dzieła puste w środku są najlepszą pożywką dla wyobraźni odbiorców sprawdźmy zatem, co możemy:  czy rzeczywiście są one odbiciem aż tak starych, platońskich idei, czy może nieco nowszych. W tym celu, skąpą ilość ilustracji przy tekście Albińskiego, pozwalam sobie uzupełnić większym wyborem. Polecam, dodając dla porządku, że najpierw była Katja i jej oryg...ami, naechst St. Michal.


  Katja Strunz,                         Michał Budny                                          Katja Strunz

                          Michał Budny                                       Katja Strunz

    Katja Strunz                                                      Michał Budny









6 mar 2012

Efemaruda czyli pa,pa, PePe

Nie ma dzisiaj -zdaje się- drugiej takiej dziedziny jak sztuka (i jej okolice), przy której tyle i dotąd się majstruje, aż rzecz sprowadzi się do absurdu.
Nie ma dzisiaj -zdaje się- drugiej takiej dziedziny jak sztuka (i jej okolice), przy której tyle się i dotąd  majstruje, aż rzecz sprowadzi się do absurdu. Oczywiście celują w tym  głównie tzw. doktory sztuki, którzy wprawdzie, własnoręcznie nie są w stanie postawić pół niezdarnej kreski na kartce, ale o kresce "zdarnej", postawionej przez innych, teoretyzować mogą latami, najczęściej z zadęciem wieszcza. Powyższy wniosek nasuwa się każdemu, kto obserwował przetaczającą się, jakiś czas temu, dyskusję w -mówiąc górnolotnie- środowisku,  nad kształtem i funkcją instytucji muzeum (panele tematyczne MSN w W-wie, komplet pism o sztuce, także dzienników i dyskusje internetowe).


                                                  Dan Perjowschi Muzeum


To ożywienie zainteresowania instytucją muzeum, większość uczestników i obserwatorów automatycznie związała z faktem ODWOŁANIA prof. Piotra Piotrowskiego z funkcji dyrektora największego, polskiego muzeum czyli Muzeum Narodowego w Warszawie. Znacznie mniej osób i redakcji, gotowych było powiązać to ożywienie z okolicznościami jego POWOŁANIA, choć jest oczywistym, że o ile tłem jego odwołania była muzealna ekonomia (Piotrowski wyliczył potrzeby MNW na 50 mln przy budżecie realizowanym rzędu 28 mln i wynikające z tego konsekwencje personalne i programowe), o tyle okoliczności jego powołania, stricte ilustrowały własną tezę Piotrowskiego, mówiącą o "muzeum jako części struktury władzy" (Muzeum krytyczne, str.14). Przypomnijmy, że Piotrowski przyjął nominację z rąk ministra Zdrojewskiego(PO), który wcześniej -z powodów politycznych- odrzucił kandydaturę dr. Wojciecha Włodarczyka (b. czł. ROP), zwycięzcy legalnego konkursu na dyrektora MNW, choć ten sam Piotrowski jako członek OFSW postulował, by takie powołania były wynikiem rozpisywania otwartych konkursów.
Ale -moim zdaniem- jest jeszcze trzeci, bodaj najważniejszy, chociaż najmniej dla większości oczywisty, powód akceleracji muzealnego dyskursu.  Sformułował go sam Piotr Piotrowski w w/w książce, wydanej po "dymisji" (M.k. str. 15), zauważając za Mieke Bal, że:
"(muzea) ..realizują kulturowy imperializm, polegający na zawłaszczaniu, braniu w posiadanie".
Rzecz jasna, to tylko myślowy skrót autora, bo nie muzeum samo przez się realizuje ten imperializm, tylko możliwość ta jest w gestii aktualnie nim zarządzającego, zarówno zasobami jak i jego bieżącym budżetem. Piotrowski dokonuje tym samym cynicznej inwersji realnych zagrożeń związanych z tymczasową "władzą", wiszących zawsze i nad każdym muzeum,  w jego fundament. Pisze: "organizacja, pokazy, kolekcje nie opierają się na stałych parametrach, nie są ideologicznie neutralne. Są konstrukcjami o wyraźnych celach politycznych, skrywającymi społeczne hierarchie i praktyki wykluczania(...)Muzealny kanon nie jest dany, obiektywny; on jest konstytuowany, a konstrukcja ta skrywa określone preferencje". Piotrowski wprost komunikuje, że w muzeum zawsze może być (i było) tak lub siak, w zależności kto aktualnie tam dzierży stery. Słowem, muzealny kanon nie odwzorowuje konsensusu różnorodności obrazu sztuki "na rynku" danego czasu, tylko odwzorowuje autorski paradygmat preferencji gustu dyrektora chwilowo na posadzie tamże. Piotrowski jest przekonany, że w obliczu braku naukowego experimentum crucis w sztuce, możliwości dla dyrektora rysują się nieograniczone. Idąc tym tropem, łatwo można sobie wyobrazić sytuację, że gdyby np. na dyrektorze Piotrowskim, podobnie jak swego czasu na Tytusie Czyżewskim, obrazy Rembrandta (bliżej realiów MNW - jego grafika) "sprawiały wrażenie gratów", wywaliłby je stamtąd przy byle okazji. Szczęściem dla zbiorów warszawskich, nieco wcześniej, "wrażenie grata" w pejzażu warszawskiego muzeum wywarł na Radzie Powierniczej sam Piotrowski, toteż zamiast sztuki Rembrandta, z gmachu przy Al. Jerozolimskich wyleciał śmiały badacz z Poznania.


Powstaje pytanie, czy dymisja ta okazała się szczęściem tylko dla zbiorów MNW? ( no i, przy okazji, czy Rada Powiernicza orientuje się, że zamiana Piotrowskiego na Morawińską jest przysłowiową zamianą na kijek (a raczej na siekierkę). Wszak była szefowa Zachęty, objęła dyrekturę bez konkursu, posiada ten sam co Piotrowski kuratorski i towarzyski  "rodowód" oraz doświadczenie "autorskiej" wyprzedaży  "nieprawomyślnej" części zbiorów kierowanej przez siebie instytucji*. Osobiście nie mam wątpliwości, że próba z Piotrowskim w dotowanej instytucji sztuki przeszłości, to poważny test podatności kolejnego obszaru dla pomysłu ZAWŁASZCZANIA. Z powodzeniem zawłaszczono
- teraźniejszość czyli dotowane współczesne instytucje sztuki (ZUJ, Zachęta, i in.), dlaczego więc nie zawłaszczyć
- przeszłości czyli zawartości muzeów właśnie oraz 
- przyszłości czyli dotowanych instytucji wyższego szkolnictwa artystycznego (stała krytyka kadr akademickich i ich nie uwzględnianie w programach i najważniejszych przedsięwzięciach wystawienniczych, ściśle określony rodowód wykładowców Studiów Kuratorskich UJ etc.).


W rozmowie z "Arteonem", prof. Wojciech Suchocki, członek Rady Powierniczej MN w Warszawie) jednoznacznie daje do zrozumienia, że zamiast "powrotu do normalności" w muzeach, polegającej na  ZACHOWANIU dla przyszłości tego, co Herbert określił jako "godne szacunku, dawne i bezbronne", za sprawą Piotrowskiego, mieliśmy tam do czynienia z DESANTEM. "Koncepcja muzeum krytycznego -ciągnie Suchocki- jest niczym innym, jak podbiciem jakiegoś terytorium, zlikwidowaniem jego odrębności". Właśnie: ODRĘBNOŚCI.  Zauważmy, że wszystkie, prowadzone aktualnie ożywione dyskusje niby o sztuce, dotyczą wszystkiego tylko nie aspektu WARTOŚCI, a w konsekwencji odrębności sztuki. Buzują dyskusje o muzeach, procentach dla kultury, powołaniach, odwołaniach, reprezentacjach, personaliach, wykluczeniach, tylko nie o wartości samej sztuki, zwłaszcza tej, przyniesionej w teczce do muzeum przez PP czyli sztuki krytycznej. Toteż zniecierpliwiony Suchocki w końcu pyta: "sztuka krytyczna? Jestem zwolennikiem sztuki bezprzymiotnikowej".


I, szczerze mówiąc, prof. Suchockiego prosty język o sztuce i jej funkcjonowaniu w muzeum , w odróżnieniu od  mocno problematycznych wywijasów myślowych prof. Piotrowskiego, bardziej do mnie przemawia. Nie dlatego, że znam odpowiedź na pytanie co to jest sztuka? Nie, nie znam. Nie wiem co to jest sztuka, ale wiem kiedy jestem oszukiwany. Czytając Muzeum krytyczne, czułem się oszukiwany strona po stronie. Przy tym co i rusz zachodziłem w głowę: jak trzeba być zdeterminowanym i "nakręconym", żeby w końcu dość trywialny fakt, czyli własną dymisję z zajmowanego stołka (na który w dodatku weszło się "psim swędem") opatrywać osobną publikacją. Jakim trzeba być zajadłym w sporze, by na zimno wywlekać w niej detalicznie nazwiska nieistotnych, bo podwładnych oponentów. Jakim trzeba być pozbawionym -jakże cennych na gruncie sztuki- wątpliwości i wszelkich ponoć typowych dla badacza(!!!) sztuki- skrupułów,  by niesprawdzone i często niesprawdzalne racje walić w offsecie bez cienia dystansu, choćby czasowego. Jakim trzeba być bezkrytycznym wobec własnej idei "krytycznego".  Własnej jak własnej. Piotrowski jest posłusznym uczniem Derridy. Wicemistrzem rewolty przeciw racjonalności, opartej na  grze szermowania głównie cudzym autorytetem w torowaniu drogi legalizowania arbitralności argumentu.  Ledwie co wszedł do Muzeum kuchennymi drzwiami a już nazajutrz wszystko by tam dekonstruował. Przy tym, na wzór posła Iwińskiego, niecałe sto stron (bez przypisów) książeczki w kusym A5, obsłużył dwoma setkami nazwisk indeksu. A co dwa nazwiska to trzy partie. Wyłazi z tego jakiś prowincjonalizm, że myśl wypowiedziana wyłącznie we własnym imieniu, choćby i najlepsza, nie ma żadnej wartości. Z drugiej jednak strony, jak czytam w rozdziale Krytyczna historia muzeum (na str.18) takie perły myśli własnej Piotrowskiego jak tę, że: "Muzeum nie jest li tylko przedstawianiem przeszłości, ale też TWORZENIEM(podkr. moje) jej dalszego ciągu" sprawa podpierania się przy każdej okazji Beltingiem, Adorno czy Crimpem nabiera nieco sensu. Jeszcze moment a Piotrowski gotowy był postawić nas przed problemem, w jakim muzeum przechować "twórczość" takiego muzeum? No, i oczywiście, za ile?


* kierowana przez Morawńską Zachęta, pozbyła się części zbiorów w drodze otwartych aukcji.

8 gru 2011

Sieroty po pośle Tomczaku

i Mecenasie Mazurkiewiczu z Radomia.
Doprawdy nie wiem, co by dzisiaj ze sobą poczęły Gorzka Macuga ze słodką J....ką, gdyby nie wejście posła Tomczaka, swego czasu, do gmachu Zachęty. Ale i sam poseł w najśmielszych snach nie przewidywał, że konsekwencje jego politdebiutu na niwie artystycznej będą jeszcze dźwięczeć, gdy po nim samym i -jak mówi poeta- pchłach jego, słuch dawno zaginie. Obie panie, a zwłaszcza red. Jarecka ma na lata samograja, jak znalazł. Ile to już ona wierszówek na pośle natłukła, ile dowodów prasowej lojalności środowisku najważniejszych złożyła, już tylko ona sama wie. A w ogóle to nie jest jasne, co tam naprawdę poseł zmajstrował. Niby uszkodził rzeźbę Cattelana, ale tak uszkodził, że się później rekordowo sprzedała w Londynie. Niby tak namieszał na wystawie, że ta przeszła do historii Zachęty. Niby tak zaszkodził ówczesnej Pani Dyrektor, aże dzisiaj, bidula, już nie siedzi na skromnej pensji przy placu Małachowskiego, tylko na ponad 200 tysięcznych grantach, przy Potsdamer Platz. Ale red. Jarecka jak słup niewzruszona, nadal przy każdej okazji, a także bez okazji, ciągnie tego nieszczęsnego posła jak gluta na wokandy swoich, kolejnych, wątpliwych filipik

Tym razem jednak, redaktorka Gazety deko przesadziła. Nie wiedzieć czemu, za czyny posła Tomczaka ma się, wg ostatniej egzegezy Jareckiej, wstydzić naród. Naród ma się wstydzić, pomimo że dawno wykopał posła, dawno też wykopał jego partyjny matecznik i pomimo, że od lat przyjmuje na klatę i zdumione oczy ten deszcz plwocin, które co i rusz wypluwają mu opłacone przez niego, narodowe kultury instytucje. A to mu -na niby- ukamienują papieża, a to znów genitalia bez perisonium na gołym krzyżu obwieszą, a to w Polski kontury kartoflisko wpiszą i homoflagę na samym wejściu zatkną. Nieledwie świńskiej zagrody od Niemca nie ściągną, bo Róży Marysi* zza Odry uroiło się być polskim i artystycznym sumieniem. 

Dorota Jarecka idzie krok dalej niż zwykle. Niepostrzeżenie do jednego wora z posłem Tomczakiem ładuje innych, niezachwyconych programem narodowych galerii, centrów i muzeów ostatniej dekady. Mimo, że ci bruderschaftu z LPR-em nie pili, ksenofobicznych epistoł nie słali, klingą gablot nie siekli i przeciw w sądach nie świadczyli. Owszem, jeśli czasem wydali z siebie po kątach wątłe piski i pomruki na koszt własny, to w tym czasie "ofiary napaści" i "główni poszkodowani", lokowali cembrowiny z solą w ZUJ-ach za publiczne kilkadziesiąt tysięcy, zapełniali magazyny regionalnych Zachęt za publiczne kilkaset, reprezentowali na wyłączność w międzynarodowych imprezach za publiczne miliony. "Ofiary" nagonki jeździły na targi za ministerialną kasę, wydawały opasłe monografie za kasę muzealną, wystawiały za społeczną i obsadziły detalicznie wszystko, co było do obsadzenia z budżetowego rozdzielnika. Za niepubliczne wypełniały tylko szczelnie szpalty Wyborczej, autorstwa jak wyżej.
To nie nienawiść, Pani redaktor, "to" z ludźmi robi zwykła, jak za E. Niewiadomskiego, banalna bezsilność na tupet.

* Rosemarie Trockel

5 gru 2011

LiBerek czyli podmianka

LiBerek czyli podmianka
Zaroiło się nam w opłotkach od twórców światowych. Światowi ruszają się ostatnio jak nakręceni, zgodnie z polską definicją światowego, obficie namaszczani olejami z miejscowego rozdzielnika. Światowy artysta Warlikowski właśnie zamówił u innego światowego kolegi, Libery, plakat teatralny. Rzecz jasna, Warlikowski prywatnie tylko zamówił,  opłatę zamówienia zostawiając publicznej  instytucji, u której jest na garnuszku. To bardzo pomysłowe rozwiązanie, znajdujące w Polsce rzesze zwolenników rokuje, że od światowych lada moment możemy się w opłotkach nie opędzić.
Póki co, Libera się nie opędzał, tylko popędził do teatru(?) Warlikowskiego, spędził tam kilka minut, potem sen z powiek a na koniec przepędził demony zagrożeń, przed którymi -podobno- stoi dzisiejsza Europa. Ich uosobieniem jest, cytuję: "Murzyn z wielkim chujem", który -podobno- niebawem zaleje Stary Kontynent. I całkiem to być może, zwłaszcza  że nasz, polski wkład w dzieło wspomnianego zagrożenia jest niemały: za publiczne miliardy właśnie wyrychtowaliśmy nowe miejsca pracy (zwane, dla niepoznaki, stadionami, których PZPN już nie chce). dla m.in. nigeryjskich ogniw światowego handlu z naręcza i z polowego łóżka.

Zbigniew Libera -jak sądzę- bardzo ucieszył się z zamówienia. Trafiło ono bowiem w samo -nomen omen- podbrzusze sprawdzonej recepty na sukces jego wizualnych dzieł, którego marką fabryczną bywa podbrzusze, a na stałe jest podmianka. Podobnie jak inny polski-światowy, Artur Żmijewski (Berek w komorze gazowej), Libera lubuje się w prostych podmiankach różnej maści gotowców: dramat(obóz) w zabawę(Lego), prawdziwe(włosy) w sztuczne(lalka), wiertarka w pepeszę, expander w sexpander, pozytywy w negatywy. Akurat to ostatnie spasowało do zleconego plakatu jak ulał. Jako prominentny przedstawiciel arte holo, Libera w lot pokojarzył murzyna z... Leni Riefenstahl, a tę, na abarot, z murzynem z... . Całość wyszła mu bardzo ładnie

 Leni Riefenstahl                     Zbigniew Libera

...choć w szczegółach można się spierać. Nie ma co bujać, na ten spór autorzy -wbrew deklaracjom- liczyli. Nie po to zamawia się u światowego, żeby zamówienie przeszło bez echa.  I trochę się przeliczyli, bo przedmiot sporu okazał się tak mały, że ledwie widoczny, a tym jeszcze mniejszy, że było zimno. Libera rozbrajająco oświadczył, że z uwagi na temperaturę( chyba uczuć?) ani centymetra więcej nie dało się wygospodarować, więc europejskim zagrożeniem, póki co, zamiast "murzyna z dużym..", będzie "murzyn z małym..". Widać od czasów Leni zagrożenia ewidentnie nam skarlały. Nawet światowy nic na to nie poradzi, że w końcu wszystko karleje. Zwłaszcza w końcu.

13 lis 2011

Artysta kompletny. Od A do Żet

Prymusi manualni
Artur Żmijewski miał w Akademii -ponoć- piatkę z rysunku. Swego czasu, nieskromnie pochwalił się tym faktem, odpowiadając na zaczepkę dziennikarza, cytującego obiegową opinię, że unikanie tradycyjnych narzędzi sztuki, zwykle wypływa z faktu kiepskiego manualu unikających. Jak to naprawdę z tym jest, sam Żmijewski, oprócz ustnych zapewnień, przezornie, już nie pozwoli nam sprawdzić ale od czasu do czasu, to tu, to tam, możemy sobie pooglądać RĘCZNE "możliwości" innych, dyżurnych unikaczy pędzla i ołówka o "światowych" nazwiskach. 
Jako jedna z pierwszych nie wytrzymała Tracey Emin, turczynka cypryjska, niegrzeczna gwiazda spod znaku Young British Artists. Gdy już nieco zestarzał się jej Young w CV, a także gdy już rozgrzebała wszystkie możliwe łóżka, kołderki oraz detale własnej budowy anatomicznej, Emin obciągnęła płótna. Trzeba przyznać, że jak na amatorkę wiecznej balangi, zabrała się do rzeczy niezwykle pracowicie: wyrychtowała wielkie ponaddwumetrowce, wymagające czysto fizycznej orki, szczelnie wytapetowała studio folią i ... No właśnie, potem już jakby trochę zdechło. Szybko, bo już po paru "maziajach", Tracey skonstatowała, że malarstwo może jeszcze poczekać, a na płótnach pojawiły się blade akciki, których ostrożniutki -jak mawia Nergal- wykon,  jest odwrotnie proporcjonalny do bardzo zamaszystych napisów wokół. Tak zamaszystych i wyczerpujących, że z plonem ostatniej dekady swego, rysunkowego szaleństwa, zawartym w grubych i eleganckich okładkach właśnie wydanego, opasłego tomiska, Emin nie byłaby bez szans w walce o jakieś, literackie laury (Stachuriady na przykład).




    Tracey Emin Rysunki


Jednak walory plastyczne prokreacji Emin, pomimo niewątpliwych piątek w indeksie RCA, a zwłaszcza na praktykach u Saatchi'ego, są na poziomie inskrypcji z przeciętnego wychodka i -może- pamiętnika Zofii Bobrówny. Jest zatem nadzieja, że jeszcze ze dwie, trzy takie pozycje albumowe z, w kółko tym samym, rachitycznym rysunkiem, marnotrawna Emin powróci do swoich, właściwych pozycji na rozgrzebanych łóżkach, kozetkach i wersalkach, nobliwej, angielskiej avant-mieszczki.


Śladem Emin podążył inny YBArtist i RCA piątkowicz, Damien Hirst. Jemu też, jak widać, znudził się arsenał środków "plastyki inaczej" owego menedżera inaczej - Saatchiego czyli prochy,diamenty i formalina. Hirst także przeprosił się ze starym pędzlem i grzecznie obciągnął dwumetrowe płótniska. Osobiście wątpię, by po takim cudownym powrocie, Hirst równie cudownie powrócił na szczyty rankingu Guardiana czy Art Review, ale że na kontach zgromadził już trochę 7-8 cyfrowej "niezależności", pobyt "na londyńskiej fali", Hirst odważnie zamienił na fale wokół wyspy Bali. A tu od razu - niespodzianka: wraz z powrotem do tradycyjnych narzędzi, ultraawangardowy dotąd Hirst, powrócił do tradycji angielskiego malarstwa...figuratywnego. Aż iskry lecą, trzaska więc teraz taśmowo ekspresyjne poliptyki pod Bacona. Z jedyną pozostałością po "dawnym sobie" w postaci naniesionych na płótna siatek regularnych punktów, które sztywno, jak zafoliowane pigułki, łączą współrzędne kierunków najnowszych zmian i zainteresowań, powtórnie narodzonego malarza.


                                 Damien Hirst fragmenty tryptyków


Nieszczęściem, najnowsze, malarskie osiągnięcia Hirsta, w odróżnieniu od jego fazy pdf (prochów, diamentów i formaliny) SĄ PORÓWNYWALNE do istniejących, malarskich pierwowzorów. Nastąpiło słynne w wojskowości, rozpoznanie ogniem. Duże płótna zamiast być tu podatną na rozmach areną inwencji, są ostentacyjną demonstracją schematu: zamiast SZUKANIA mas i ich powiązań z prostokątem płótna, jest podążanie za cudzą formułą podłapanego GOTOWCA. Zamiast dociekania prawdy rysunku formy, po swojemu zauważonej w naturze, jest markowanie jej "przechodniego" kroju i "sposobu". Zamiast koloru - konkluzji po widocznych "przejściach" i zdeklarowanej dominanty, jest bura breja, wydukana z półsłówek kolorystycznego ćwierćtalentu.  Malarstwo Hirsta, obnażając go jako plastyka, obnażyło go -ryczałtem za hibernację- czyli za poprzednią fazę plastycznego wcielenia. Pozostała ŁATWA ZAMASZYSTOŚĆ i BEZCZELNOŚĆ TUPETU W OBIEGOWEJ FORMULE. I tylko tyle.
Z tych powodów, nie zdziwiłbym się, gdyby Hirst, widząc co się święci, zrobił kolejną woltę i wrócił do gotowego rekina, w gotowym akwarium, wypełnionym gotowym roztworem formaliny. Zamiast nieudonie namalowanej przez siebie czaszki, wrócił do gotowej czaszki, wytapetowanej gotowym diamentem i ustawionej na gotowym postumencie. Wszak od Duchampa wiadomo, że ŁATWIEJ JEST ZESTAWIAĆ NAJBARDZIEJ SKOMPLIKOWANE GOTOWCE NIŻ STWORZYĆ COŚ WŁASNEGO, NAWET NAJPROSTSZEGO.


    Damien Hirst po bokach czaszki malowane, w środku obiekt gotowy, wysadzany diamentami


Hirst, prawdopodobnie, ponownie zrezygnuje z malowania na rzecz żonglerki gotowcem. Gest ten będzie dla niego super łatwy, bo przecież do tego, by zrezygnować z takiej dozy talentu, jaką posiada, potrzeba dużo mniej odwagi, niż ma.


Cerata z Seurat'a
Nie wiem co miał z rysunku w krakowskiej Akademii inny artysta, dzisiaj KOMPLETNY, Wilhelm Sasnal. Ale z tej racji, że wspomina Akademię w najgrubszych słowach, można sądzić, że piątki w indeksie, jak u Żmijewskiego, nie było. Za to teraz, same oceny celujące. Niezależnie od tego co sprokuruje: trupa na słupie, słupy na polu, pole w Mościcach, smugę wikolu, świnię w oleju czy olej na płótnie, płótno w kieszeni czy łowcę jeleni. Holo dla lansa czy efekt Tuymansa, Richtera efekt czy celowy defekt. Wszystko, jak w masło, wchodzi nie tylko do panteonu sztuki polskiej ale i światowej. Zwłaszcza, że światowej dużo zawdzięcza. Ostatnio coraz więcej. Po zapożyczeniach, przyszedł czas na reinterpretacje. Po kiego? Trudno zgadnąć. Dawniej, za niewydolnej komuny, dla samodowartościowania, mawiało się: "my też tak potrafimy, tyle że lepiej". Ponieważ po '89 roku postąpiła galopująca emancypacja naszego ego, bez żenady stać nas na to, by teraz warknąć światu w nos: my też tak potrafim, a nawet gorzej.  Idąc tą ścieżką, Sasnal wyprodukował swoją wersję Kąpieli w Asnieres Georges'a Seurat z 1884 r..


    Georges Seurat                                                                                Wilhelm Sasnal


Już sam pierwowzór nie grzeszy malarskimi jajami: nudna scenka w jeszcze nudniejszej, mechanicznej technice "punktualnego" punktowania bladym kolorkiem od deski do deski. Żadnej korespondencji składowych, ciepła woda osobno, zimna osobno, kafelki, duperelki i wóz i Stasiek. Słowem: NEOimpresjonizm, czyli wrażeniowość "ulepszona" w pigułce. Oświetlone miało być ciepłe, zacienione zimne, kropki czystego koloru się miały mieszać w oku. Dzisiaj w oku jedynie łza się kręci, że można tak namieszać zdrowo myślącym, i jeszcze co nieco WIDZĄCYM, że oczywisty bzdet, latami uchodzi za arcydzieło. IMPRESJONIZM ZOSTAŁ "ZAŁATWIONY" SPOSOBIKIEM Seurata.


Sasnal poszedł jeszcze dalej i dokonał rzeczy nadzwyczajnej: interesującą -jak słynna piosenka kolegi śpiewaka z "Rejsu"- kompozycję i rysunek oryginału, dodatkowo zatopił w kolorze pawia po miętowej galaretce (rozbielona zieleń szmaragdowa - Sade dla oczu czyli cool). Do sposobiku Seurata, Sasnal dołożył sposobik własny. Aż dziw bierze, że nie skorzystał z takiej okazji, by w drugim planie scenki, tropem Seurata, umieścić panoramy rodzinnych, "dymiących" Mościć. Chociaż..., może i dobrze, że nie umieścił. Red. Jarecka z Wyborczej i tak będzie zachwycona, a i też łatwiej jej będzie o prasową egzegezę: Kąpiel to pływanie, a pływanie to dyscyplina olimpijska. A co jest w przyszłym roku? Olimpiada w Londonie. Jarecka już poczęła prasowe "rozprowadzanie" peletonu swoich, plastycznych pupili. Już sugeruje urzędnikom, na kogo mają zawczasu zarezerwować środki w budżetach swoich instytucji. Już wskazuje na praktykę swoich, angielskich kolegów (A. Searle z Guardiana), którzy dawno już pozamawiali plakaty przyszłorocznej, londyńskiej imprezy sportowej m.in. u Tracey Emin.


U nas będzie Euro 2012. Kąsek do ugryzienia nader obfity. Przy nim, pożarte wcześniej (Polska Year!) budżety "na kulturę", to pikuś. Drżyjcie więc wszyscy, którym wazelina nie zalepiła receptorów: po Roku Chopinowskim zbliża się kolejny rok kultu-chałtu-ry. Rzucającego mięsem, dresiarza czyli komiksowego Chopina, zastąpi inna kręcina. Trzeba wzmóc czujność na portalach spożywczych, futbolowych i wszystkich, innych. Od A do Żet.

26 paź 2011

Sienicki o ...Sobie

                                        



Sienicki o Sobie. Taki, dość przewrotny tytuł, nadała szefowa galerii Milano, Elżbieta Kochanek, wczoraj otwartej, ultraskromnej wystawie prac Jacka Sienickiego. Przewrotny, bo każdy kto znał Sienickiego wie, że akurat "o Sobie", ten malarz, z reguły nie mówił wcale albo nader rzadko. Wychodził z rozsądnego i dzisiaj zupełnie zapomnianego założenia, że o malarzu najpełniej świadczą najzwyklejsze, malarskie fakty a nie, nawet najefektowniejsza, szermierka zręcznych sformułowań. Malarskie fakty czyli obrazy. Tych obrazów, albo trafniej obrazków, jest w Milano kilkanaście. Wszystkie z najprostszego "nurtu", na granicy malarskich "odpadów". Tę granicę Sienicki najbardziej cenił i ustalił słynnym zdaniem: obraz nie musi być udany, żeby był piękny, jak ...życie. Ale musi zawierać wszystko to,  co jest ważne, jak ...życie.

Mówił też, że: obraz może powstać i w 15 minut, byleby zawierał właściwe kontrasty. Pozostanie Jego zagadką, jak zdołał pomieścić te kontrasty, jeżeli spektrum wolnego na nie miejsca zostawił między szarym a szarym, między dwoma czerniami albo między zgaszoną zielenią, a oliwkowym ugrem. Patrzymy na niewielkie, ciche monochromy Sienickiego z "otwartą gębą" główkując, jak powiązać to ze spektaklem dzisiejszych sztuk wizualnych, wrzaskiem i zgrzytem kolorowej miazgi festiwali nowej sztuki, z tymi, wszystkimi "działaniami", "manifestami sztuk stosowanych", "sposobami na nowoczesność", "przepisami na adekwatność", do tego w skali i wyrazie przeciętnego semafora. Otwierająca wczoraj wystawę, właścicielka Milano, patrząc z perspektywy niemal ćwierćwiecza aktywności swojej galerii, przypomniała moment, w którym, mieszkający nieopodal Jacek Sienicki, pojawił się u niej po raz pierwszy. "Od progu ujął mnie swoją prostotą i klasą, zupełnie nieczuły na pieniądze, sukces i tzw. karierę. Zainteresowany był dialogiem, otwarty, uważny i pełen szacunku. Z dystansem do spraw, nie do ludzi".

Jaki to kontrast, pomyślałem, do wiecznie nabzdyczonej, "ważnej", "jedynie ważnej" i "najważniejszej", dzisiejszej braci artystyczno-kuratorskiej na ważnych etatach. Nafaszerowanej sukcesem z publicznych grantów i sytych nieswoich możliwości. Jaki to kontrast, między zatopionym po uszy w dziesiątkach lat malarskiej roboty i do końca PEŁNYM WĄTPLIWOŚCI malarzem, a tymi wszystkimi z "wielkim, międzynarodowym dorobkiem", z eksplodującym talentem i całkowitym brakiem elementarnych wątpliwości. W takim razie, ja też ich nie mam i powiem tak: dzisiaj, 11 lat po śmierci Jacka Sienickiego, malarza z Saskiej Kępy, najbardziej warszawskiego z polskich malarzy, Jego retrospektywy  w Warszawie nie będzie. Ci, którzy do niej nie dopuszczą, dobrze wiedzą, że byłaby ona ostatecznym dmuchnięciem, w ten napompowany do granic przyzwoitości balon resortu współczesnej, polskiej kultury.

W skromnej Milano, Sienicki skromnie więc sam szepce "o sobie". Bo kto, niby, miałby coś sensownego i zdecydowanie mniej skromnego O NIM, nam dzisiaj wykrzyczeć?

repr. Jacek Sienicki, Kwiat, 1996, ol./pł. 46 x 55 cm