13 mar 2011

Beuys Almond Lanzman Kapoor Andre and others


We wszystkich, znanych mi tekstach o Bałce autorzy podkreślają, jak szeroko ZNANA i NOWA jest jego twórczość. Nie inaczej jest na stronach anonsujących jego obecną wystawę pn. Fragment w Zamku Ujazdowskim. Tam znowu czytamy:  "Twórczość Mirosława Bałki znana jest niemal wszystkim historykom, kuratorom, krytykom i kolekcjonerom sztuki współczesnej" oraz  "W twórczości Bałki wideo odgrywa wyjątkową rolę. Dzięki niemu artysta wprowadził do swojej rzeźby zarówno NOWE formy artystyczne, jak i NOWE obrazy i NOWE tematy, które stanowiły nieoczekiwane przedłużenie jego dotychczasowej twórczości, i które pozwoliły mu w fascynujący sposób wykroczyć poza nią i spojrzeć na nią z NOWEGO punktu widzenia".


Każdy, kto nawet w niewielkim stopniu obserwuje polską scenę sztuk wizualnych wie, że po takich zdaniach warto wzmóc czujność i uważniej przyjrzeć się tej NOWOŚCI wiedząc, że gdy coś narzuca nam się zbyt natarczywie, zwykle jest z tym nie wszystko w porządku. Powód czujności jest jeszcze inny. Najczęściej, to sami autorzy etykiet ZNANE I NOWE, zachwalają w sposób bardziej lub mniej zawoalowany SWÓJ towar. Słowem, najpierw korzystając -z bynajmniej nie rynkowych- chwytów, SAMI wysyłają rzecz na prestiżowe, międzynarodowe imprezy, SAMI je wkręcają w prestiżowe galerie (zwykle drogą wymiany, przy użyciu dotowanych, polskich przestrzeni sztuki), wreszcie SAMI piszą tyle sążniście co afirmatywnie, by potem powoływać się na te WŁASNEJ ROBOTY wydarzenia i teksty. 


Przykłady pierwsze z brzegu: Anda Rottenberg najpierw wysyłała Bałkę gdzie trzeba i gdzie się dało (weneckie Biennale, Documenta w Kassel), a potem pisała kompendia (np. Sztuka w Polsce 1945-2005), powołując się w nich na prestiżowe pokazy Bałki, które wcześniej sama pracowicie wygenerowała. W kompendiach tych Rottenberg niezwykle "obiektywnie" traktowała hasła -obiektywizm ten potwierdziła zamieszczona w książce opinia prof. Poprzęckiej- poświęcając jednemu Bałce 30 stron, a np. całej sztuce Arsenału (kilkanaście nazwisk), stron ...5. Później te kompendia przypadkowo wysłano do bibliotek różnych szkół i in. instytucji.
Przypadkowo też,  twórczość Bałki zauważyła Barbara Gladstone zaraz po tym, jak dzisiejszy jego wystawca czyli ZUJ, w początkach lat 90 podjął współpracę z Gladstone Gallery, pożyczając z niej obiekty Jenny Holzer.

tytuł wystawy NEITHER Bałki  w Gladstone Gallery, zapożyczony in extenso od Doris Salcedo z jej kilka lat wcześniejszej wystawy w galerii White Cube


Zostawmy jednak te przejrzyste -dla uczciwiej myślących- mechanizmy, przyjrzyjmy się samej twórczości Bałki, właśnie pod kątem jej NOWOŚCI. Tym bardziej, że szlachetnie wstrzemięźliwy wcześniej artysta, w ostatnim czasie jakby bardziej uwierzył w tę (awangardową) cechę swych dzieł. A już ostatecznie, po konsekrującej go wystawie How it is w Hali Turbin londyńskiej Tate Modern, Bałka o swoim nowatorstwie rozprawia zupełnie otwarcie.(wywiady dla Wprost, Gazety Wyborczej i in.).


Nie będę owijał, sam nigdy nie byłem entuzjastą Bałki jak i innych, deklarowanych "odnowicieli" plastyki tego pokroju. Nie z jakichś osobistych uprzedzeń sądzę, i nie na gruncie ulubionego przeze mnie zdania T. Manna, że "Kultura to UMIEJĘTNOŚĆ dziedziczenia". Zwyczajnie, wypływa to u mnie z prawdziwej niewiary w możliwość zaczynania "od zera" w sytuacji, w której codziennie jesteśmy bombardowani, bez naszej woli i świadomości, milionem informacji ze świata. Więcej, nie wierzę, że tzw. nowatorzy  wierzą w możliwość nowatorstwa w tych warunkach. W sztukach wizualnych bardziej niż słowne deklaracje, cenniejsze jest "rozpoznanie ogniem" czyli proponowany, ostateczny kształt dzieł. On rozstrzyga. U tzw. nowatorów zwłaszcza. Od razu widać czy kształt ten wynika z własnego ryzyka autora, czy grzebania w ryzykownych posunięciach innych autorów. W przypadku Bałki,  że jest NIENOWY widać tym bardziej, im bardziej jest ZNANY. 


Nienowy był od początku, czyli od Pamiątki Pierwszej Komunii Świętej. Choć to jedyna -moim zdaniem- rzeźba Bałki trzymająca się kupy jako osobny, niezależny od teoretycznego programu autora, obiekt, to wszystkie rzeźbiarskie chwyty i grepsy, które go uformowały, czystym strumieniem spłynęły od promotora jego dyplomu. Począwszy od rodzaju modelunku i materiału(sztuczny kamień), ażuru serwetki, poprzez zgrzebność ceramicznych w kolorze i plastrowanej fakturze powierzchni, takiż humor przenośni obciętych pazurków i krótkich spodenek, aż po poetykę archiwalnego zdjęcia, całość jawi się kieszonkowym wydaniem rzeźby Jana Kucza. Dziedzictwo to jest jednak w pełni prawomocne nie tylko młodym wiekiem autora i akademickiego terminowania, ale i czytelnym założeniem: nawiązując do przeszłości własnej (komunia), nawiązuje do przeszłości środków gatunku: stara formuła dla starego zadania.


Ale zaraz potem, Bałka porzuca buty Kucza i tę tradycję, by niemal z marszu, w najbliższej zajezdni (Dziekanka), zmienić je na żelazne chodaki Beuysa(dosłownie). Nie wiem, choć znam go z tego okresu osobiście, w jakim stopniu zaważył na tej decyzji klimat Dziekanki drugiej połowy l.80, wspólny tam pokój i pokrój z Kijewskim i Filonikiem czy może z Andą Rottenberg, kręcącą się wówczas wokół Dziekanki i Gruppy. W każdym razie już wtedy pojawiły się u niego, trwające do dzisiaj, pierwsze bóle nowej brzemienności. Już wtedy anektuje praktycznie cały repertuar i rekwizytornię Beuysa: 

klatkę, kratkę, skrzynkę, wannę, 
kurek, sznurek i brytfannę, 
kamień, rzemień filc i mydło, 
łój, zająca i poidło,
sól i smołę, papę z dachu
cembrowinę, kupę piachu
beton, lightbox i żarówkę
krople, tasak, neonówkę
Polentransport, gaz i koce
oraz inne camp pomoce
pleśń na ścianie, mursz na klocku
"B w Arbajcie", "O" w Otwocku 
krzesło, siatkę, linoleum
coś płynnego jak oleum
rdzawą rurkę, słupek z bramy
do chałupy swojej mamy
tłuszcz, video, fotografię
gąbkę, popiół i biografię


Właściwie autobiografię. Użyta na dyplomie wypaliła, więc odtąd stanie się programowym atutem dzieł artysty. Przy okazji świetnie pasującym do aktualnej, światowej koniunktury. Tak się złożyło. Otwock i rodzinny dom Bałki, to prawdziwa kopalnia materiału "na czasie", do obróbki w ramach aktualnych dyskursów: poetyce peryferii, opresji dzieciństwa, dyscyplinowania, wykluczeń, traumy wojennej, holocaustu. Co by nie powiedzieć, w kontekście rodzaju swojej twórczości, Bałka jednak miał szczęście, że urodził się w skromnym domku rzemieślnika w podwarszawskim Otwocku a nie np. w wypasionej willi handlowca RTV,  w podwarszawskim Piasecznie (Polkolor). Chociaż ... obecna wystawa monitorów i ekranów w ZUJ-u dowodzi, że i w tę tradycję potrafiłby się świetnie wpisać.
Dzisiaj wiemy, że jedyną tradycją, w którą Bałka  wpisać się  nie potrafił i nie chciał była ta, wyniesiona z warszawskiej ASP. Od czasów Pamiątki.., bodaj tylko trzy- czterokrotnie wyrzeźbił jeszcze coś na kształt studium figury ale poziom wizualny  tych prokreacji, bardziej go zbliżał do prac podopiecznych Pawła Althamera na Nowolipiu, niż profesjonalnych pracowni  na Wybrzeżu Kościuszkowskim.


    Mirosław Bałka: Kain, Chłopiec i orzeł, Czarny papież, Pamiątka Pierwszej Komunii Św.




W tym czasie jednak, artysta już patrzył w inne rejony i kunstfora. Rozglądał się uważnie, szczodrze wysyłany na ważne pokazy. Np. na weneckim Biennale, widząc całe cetnary betonowej, geometrycznej galanterii, utwierdził się ostatecznie w przekonaniu, że Pamiątką z Komunii a tym bardziej -nawet pokaźnych rozmiarów-  fiutem Bokassy, takiego świata raczej nie zawojuje.


Biennale w Wenecji 1993: u góry od lewej: Cristina Iglesias, Heimo Zobering u dołu od lewej: Niek Kemps, Mirosław Bałka  


Patrzył, patrzył i -trzeba przyznać- wiele wypatrzył. Już u progu kariery na weneckiej lagunie, ale jeszcze więcej na równinach Hesji. Aż dziw bierze, że z kolei ci, na których patrzył, tak mało swojego wypatrzyli u niego. Chyba, że podziw dla popularności własnej myśli artystycznej, wziął u nich górę nad chęcią weryfikacji nowej, wschodnioeuropejskiej indywidualności. Przez kolejne lata, Bałka tak długo woził swe documenta czyli drzewo do kasselskich lasów sztuki niemieckiej, aż sztuka niemiecka zapomniała skąd woził. Oswald Oberhuber (1931), Ulrich Ruckriem (1938), Bernd Lohaus (1940) i Richard Artschwager(1931), przyjęli swojego młodszego kolegę, surowego minimalistę z surowego kamienia, jak szwagra, mimo że on chciał im dość wrednie przypomnieć o tym, o czym oni radzi by -jak sądził- nie pamiętać.




                    Ulrich Rueckriem                             Bernd Lohaus                            Oswald Oberhuber
   


Sęk jednak w tym, że ci, do których się zwrócił, o miejscach naznaczonych cierpieniem, przypominali -co najmniej- od dwóch dekad i, jak widać powyżej i poniżej, przypominali NIEMAL IDENTYCZNYMI ŚRODKAMI. Dlatego mogą zastanawiać słowa artysty z Otwocka, który jak zwykle pełen pogłębionej refleksji, mówi A.A. Fussowi: -Dzisiaj w sztuce liczy się przede wszystkim INDYWIDUALNOŚĆ, A NIE NURT czy TREND". Całkiem być może, ale nie zmienia to faktu, że bałkowa indywidualność -zbiegiem okoliczności- skutecznie wpisała się w licznie reprezentowany trend. Ponieważ w trend ten wpisała się także indywidualność pokaźnej grupy kuratorów i dyrektorów obsiadających wszystko co i gdzie trzeba w światowym artworldzie, trend ten -bynajmniej- nie należy do gatunków wymierających.


                     w górnym rzędzie: Mirosław Bałka
                                                 
                     w dolnym rzędzie Robert Morris                           

Chyba, że i indywidualność jest tak podzielna, że wystarczy na kilkanaście różnych osobowości. Do tego zupełnie niezależnie od biografii, którą Bałka tak hołubi. Jak widać niepotrzebnie. Urodzony w Kansas w 1931 r. Robert Morris dochodzi do identycznych rozwiązań, co urodzony w Otwocku ćwierć wieku później Bałka. A także inni, zewsząd: Tony Smith, Tatiana Trouve, Carl Andre, Vadim Fiszkin, Tony Rosenthall, Richard Serra, Ronald Bladen, Roni Horn, Rebecca Warren, Rebecca Horn, Rachel Whiteread, Bruce Nauman, Mona Hatoum, Lili Dojourie, Jean Marc Bustamante, Jedediah Cesar, Janine Antoni, Anish Kapoor, Hamilton Finlay, Heimo Zobering, Gonzalez Torres, Franz West, Donald Judd, Douglas Gordon, Dan Graham, Cristina Iglesias, Chris Burden, Charles Ray, Martin Boyce oraz wspomniani wyżej Niemcy.


     w rzędzie górnym: prace Mirosława Bałki
     w dolnym: U. Rueckriem, Martin Boyce, Donald Judd, Mona Hatoum


"Nie czuję się przywiązany na zawsze do wybranego materiału. Udaje mi się odkrywać NOWE"- rozbrajająco oświadcza nasz eksportowy (żeby nie powiedzieć importowy) artysta. Niestety, oświadczenie ma dość nikłe pokrycia w realu. Chyba, że dokończymy to zdanie: "Udaje mi się odkrywać nowe materiały w twórczości innych", wówczas nabiera ono sensu, choć nie zmienia faktu, że Bałka jednak jest od lat przywiązany -biednym sznurkiem- do swego posępnego wizerunku.
 z lewej u góry: M.Bałka, z lewej u dołu: R.Serra;   w środku u góry: Gregor Schneider;  w środku na dole: Roman Ondak ;    z prawej u góry: M.Bałka, z prawej u dołu: C. Iglesias


Trzeba przyznać, że Bałka nigdy nie silił się na specjalne licencje, by swoje przywiązanie do licencji cudzych jakoś specjalnie maskować. I tak wszyscy byli nim zachwyceni. W ciemno kupili "jego" kolejne NOWE i tą NOWOŚCIĄ AWANGARDOWE propozycje, choć -gołym spojrzeniem widać- niemal wszystkie były mniej lub bardziej skompilowanym importem. Właściwie nie znam ani jednego (!) rozwiązania i pomysłu Bałki, który nie miałby analogii, żeby nie powiedzieć pierwowzoru, w już gdzieś wymyślonych i zrealizowanych. Co ciekawsze, duża część owych alter ego, funkcjonuje obok siebie jakby nigdy nic, w tych samych, gościnnych i ufnych progach (np. van Abbemuseum, Eindhoven). Pamiętam zachwyty naszych dyżurnych zachwyconych "pomysłem Bałki", by nazwać swoją wystawę w Zachęcie współrzędnymi geograficznymi rodzinnego domu. Piotr Sarzyński pisał: Efektownie żegna się z Zachętą Anda Rottenberg. Wystawa prac Mirosława Bałki (laureata Paszportu „Polityki”) to jedna z najciekawszych propozycji artystycznych ostatnich lat w stolicy. To, co proponuje artysta, jest nie tylko perfekcyjnie zaaranżowane, ale mądre i poruszające". Owszem, ale jak na mądrą NOWOŚĆ mające tę wadę, że niestety nienowe. Tak się złożyło, że greps ze współrzędnymi wykorzystał już 36 lat wcześniej(w 1965 r.), tworzący w NY japończyk On Kawara (ur.1933).


 


W żadnym razie nowością nie był gest przytaszczenia przez Bałkę (wnuka kamieniarza) do galerii sztuki tablic kamiennych z wykutym liternictwem, jak wówczas w Zachęcie. Takie obiekty pojawiały się dużo wcześniej za sprawą m.in Iana Hamiltona Finlaya, Bruce'a Naumana czy Jenny Holzer, jak wyżej wspomniałem, reprezentowanych przez te same, co Bałka galerie i zbiory.


                                 od lewej: Ian Hamilton Finlay, Bruce Nauman, Jenny Holzer


Nie jest nowym patentem Bałki (bez względu na powody) podwieszanie "do góry nogami" wystawianych, galeryjnych obiektów. Zanim na pomysł swoich odwróceń wpadł otwocki artysta, 45 lat od niego wcześniej zrobił to już Piero Manzoni (ur. 1933) ze swym postumentem (Socle du Monde, 1961), a 15 lat wcześniej (1990 r.) Concert for Anarchy "zagrała" na wiszącym u sufitu fortepianie Rebecca Horn (ur. 1944). 


                            od lewej: Mirosław Bałka, w środku: Mirosław Bałka, z prawej: Rebecca Horn


Niedawno zaprezentowany przez Bałkę numer z numerem w galerii (słynna "4" z Shoah Lanzmanna), takoż ma swoje pierwowzory w sztuce światowej i zaklęcia o NOWOŚCI oraz formalnych odkryciach, faktu tego nie zmienią. Nie wiem czy Bałka znał "numery" Jannisa Kounelisa, ale zważywszy ogólny timbre, urodzonego w Pireus w 1936 r. artysty, nieznajomość akurat jego dorobku raczej -w przypadku autora How it is- jest wykluczona.


            Jannis Kounelis                           Jannis Kounelis ( góra, dół)               Mirosław Bałka(góra, dół)


Importowane NOWOŚCI Bałki mnożą się jak króliki przy dawnym murze berlińskim. Co "odkrycie", to duplikat, niezwłocznie okraszany kolejnymi kwiecistymi sekwencjami prasowymi o Osobowości, Mądrości, Indywidualności i Perfekcji. Hałdy piasku, betonowe i inne korytarze, kamienie z tajemniczymi otworami, płaskie prostokąty na podłodze, metalowe klatki, cembrowiny i kubiki, to znana z wystaw grubo przed Bałką rekwizytornia.


        



       Mirosław Bałka     Roni Horn                 Johann Eyfells              Mona Hatoum  Tatiana Trouve




     Bruce Nauman                        Louise Bourgeois                             Mirosław Bałka                       


                           Tatiana Trouve                                  Mirosław Bałka                           Chris Burden




                            Anish Kapoor                             Mirosław Bałka                             Bernd Lohaus                



 od lewej: Nauman, w środku: Bałka, z prawej: Morris

  
Rzecz jasna Mirosław Bałka, intuicyjnie lub nie, przygotował się na ewentualność dociekania prawdziwego oblicza patentu na NOWOŚĆ I ORYGINALNOŚĆ kształtu wizualnego "swoich" projektów. Toteż przy wielu okazjach (np. w rozmowie z Dorotą Jarecką w red. GW), na wszelki wypadek uprzedza zarzuty: "W dziele sztuki interesuje mnie nie tylko strona wizualna, naprowadzam widza na doświadczenie".

Zostawmy więc na koniec tę wizualną stronę jego dzieł i dajmy się naprowadzić na DOŚWIADCZENIE Bałki. Jest po temu okazja, bo przecież w ZUJ-u trwa wystawa jego dzieł w NOWYM medium czyli video. A wśród nich opisana już przez wszystkie możliwe media realizacja z 2003 roku, pn. Winterreise
Statyczny kadr, przedstawiający sarny pasące się w sąsiedztwie drutów otaczających teren obozu zagłady (Auschwitz-Birkenau). Z pozoru zwyczajny obrazek, zawiera ukryty horror mentalnej wyprawy w czasie, relacji trwania i przemijania. Ukazania, jak owo "teraz" ma wpływ na kształtowanie się fałszującego realną przeszłość traumatycznego doświadczenia. Obecności koszmarnej przeszłości w fałszującym ją kształcie zwyczajnego "teraz".


                      z lewej: Darren Almond Shelter 1997;     z prawej: M. Bałka Winterreise 2003        

Niestety, wszystkie elementy powyższego opisu: zimowa podróż do Auschwitz, zwyczajny obrazek "teraz" fałszujący horror przeszłości, rejestracja video, to kopia opisu, po jaki musielibyśmy sięgnąć, streszczając sens pracy brytyjskiego artysty Darrena Almonda pn. Shelter (Przystanek), powstałej w 1997 r.. A więc 6 lat przed filmem Bałki. "Przystanek" był właśnie efektem podróży brytyjczyka do Auschwitz, który sfilmował "wstrząsająco zwyczajny" obrazek toczącego się "normalnego" życia (transport autobusowy) w cieniu sąsiadującego obozu i wydarzeń ukrytych ponad półwiecznym dystansem (transporty nazistowskie). Widoczne jest tu jak na dłoni, że "swoją" Wintereise", Bałka nie tylko skopiował  videoformę Almonda ale i jego doświadczenie: REAKTYWOWANIE PRZESZŁOŚCI OBRAZAMI TERAŹNIEJSZOŚCI. Licencja "Ludzie na przystanku - sarny na wybiegu" jest tu niczym innym jak prostym chwytem, kamuflujacym plagiatujące sedno.


z lewej: M.Bałka How it is; z prawej Darren Almond As it is


Bałka: "Nawet jednak filmy zrobione w miejscach stygmatycznych dla historii Polski, w miejscach zagłady, otwierają inne poziomy rozumienia i odbioru. Filmując sarenki biegające w Birkenau, wprowadzam SWOJĄ poetykę, gdyż MOŻNA TWORZYĆ po Holocauście". 
Owszem, można tworzyć, wprowadzając SWOJĄ poetykę. Wprowadzając poetykę CUDZĄ, można -co najwyżej- po Holocauście powtarzać. W takim przypadku twórczość może być znana ale czy NOWA? 

18 lut 2011

Dyrektor, prezes i docent w kolejce po 1 procent



"1% na kulturę". Pod takim hasłem, niemal od zakończenia krakowskiego Kongresu Kultury (wrzesień 2009) do dzisiaj, odbywają się narady, spotkania, społeczne konsultacje oraz formułowane są apele do Rządu o zwiększenie nakładów budżetowych na kulturę z obecnych 0,36% do 1% właśnie. Akcję koordynuje portal www.obywatelekultury.pl . I właśnie, w ubiegły wtorek tj. 15 lutego, w tymczasowych przestrzeniach Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy ul. Pańskiej w Warszawie, odbyło się kolejne spotkanie, de nomine, konsultacyjne, dotyczące dokumentu, zawierającego robocze zasady porozumienia Obywateli Kultury z Rządem nazwane Paktem dla Kultury.
Zaniepokojony bardziej niż zachęcony notką zaproszenia na stronach MSN, brzmiącą: "celem Paktu jest znaczące zwiększenie uczestnictwa Polaków w kulturze", poszedłem i ja. Choć, szczerze powiedziawszy, takie doświadczenia jak moja, nieudana próba zakupu biletu za stówę na jeden z etapów Konkursu Chopinowskiego, tłumy (wedle deklaracji dyrekcji) na wystawach Sasnala i Kozyry w Zachęcie w Warszawie ale także oblężenie na niemal każdej, kulturo(nie)podobnej imprezie na "mojej", łowickiej prowincji, mocno zastanawia, czy akurat argument braku uczestnictwa Polaków w kulturze będzie mocnym punktem w negocjacjach obywateli z rządem w kwestii zwiększenia na nią środków. Nie wdając się jednak w te szczegóły, poszedłem w nadziei na poznanie stanowiska negocjatorów: Edwina Bendyka z Polityki, prof. Jerzego Hausnera z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, Piotra Frączaka z Ogólnopolskiego Forum Organizacji Pozarządowych, Lidię Makowską reprezentującą Stowarzyszenie Kultura Miejska, Beatę Stasińską, redaktor, wydawcę oraz Macieja Nowaka, dyrektora Instytutu Teatralnego.

Na wstępie głos zabrał dyrektor Maciej Nowak, atakując niespodziewanie  "liberalny język" roboczych sformułowań Paktu rozwijając myśl, że wstrętna kulturze natura liberalizmu powinna zniknąć z ducha jego zapisów. Do Nowaka z miejsca przyłączyły się Lidia Makowska i Beata Stasińska, deklarując solidarność z postulatem wyrugowania wszelkich śladów neoliberalnego języka z debaty. Argumenty prof. Hausnera, przypominające adresata dokumentu (liberalny Rząd) nie doczekały się reakcji, podobnie jak uwaga niżej podpisanego, skąd tak gwałtowna awersja do neoliberalizmu i jego widomego znaku - wolnego rynku, skoro przez dwadzieścia lat kultura w Polsce nawet się o niego nie otarła. Przeciwnie, tkwi nadal w modelu poprzedniego ustroju, co znalazło wyraz w hausnerowskiej, dobitnej diagnozie jeszcze sprzed Kongresu Kultury, mówiącej że: "PUBLICZNE INSTYTUCJE KULTURY JAKO JEDYNE PO 1989 ROKU NIE ZOSTAŁY PODDANE REFORMIE".
Niezrażony tym Nowak dalej snuł swój wątek, a właściwie kilka wątków, mówiących z jednej strony o konieczności dominacji mecenatu państwowego, z drugiej o dominacji twórczości. To TWÓRCZOŚĆ -kontynuował, powołując się na model francuski- POWINNA BYĆ OSNOWĄ WSZELKICH DZIAŁAŃ W SFERZE KULTURY. Wypowiedzi te w takim zestawieniu, wszystkim żyjącym wystarczająco długo, musiały przywołać w pamięci apel Tadeusza Fijewskiego, czyli niejakiego Wyderki z filmu  "Wiosna Panie Sierżancie"(1974 r. - środkowy Gierek), który grzmiał do ludzkiej stonki zbierającej stonkę ziemniaczaną: "Alkohol to zguba ludzkości. Ludzie, co wy robicie! A przecież wystarczy wziąć 5 kilo gruszek bergamutek i litr wody przegotowanej...". Co miało znaczyć, że wówczas, nawet wioskowy, zanurzony w odmętach komunistycznej siermięgi Wyderko, utożsamiał alkoholowy tyfus z państwowym monopolem, w zdecydowanej opozycji do jakości domowego(prywatnego) chowu z niezbędnym zestawem narzędzi: "aparat, zacier, wyczucie proporcji".

Ta właśnie opozycja, zauważona przez prostego Wyderkę, od lat uchodzi uwadze kolejnych wykształconych po zęby SPECÓW OD POZORÓW POCHYLANIA SIĘ NAD KULTURĄ W WERSJI INSTYTUCJONALNEJ CZYLI RĘCZNIE STEROWANEJ. Speców od faryzejskiej troski o rzekome zabezpieczenie interesów twórców ale tylko tych, którzy następnie zabezpieczą interesy troskliwych inaczej na etatach instytucji dotowanych. Skoro Nowak przywołał model francuski, to powiem tylko, że niedawno miałem okazję posłuchać jak on wygląda w realu w działce zakupów sztuk wizualnych do zbiorów francuskich instytucji publicznych. W skrócie: "Instytucja" (czytaj "podatny i chętny" na etacie instytucji) kupuje od wybranego twórcy do zbiorów, a następnie twórca odpala "podatnemu" działkę, sięgającą grubo ponad granicę przeciętnej marży galeryjnej. Proste? Tym prostsze, że w takim "zakupie" od jakości ważniejsza gotowość, o którą -jak wiadomo- znacznie łatwiej. Zwłaszcza, że przecież wiemy nie od dzisiaj, że co nie jest zakazane jest dozwolone a co jest niewykluczone jest możliwe a nawet pewne. Na gruncie polskim wygląda to na razie tak: niewielki obraz Edwarda Krasińskiego (do niedawna bez specjalnego zainteresowania nawet za cenę materiału czyli scotcha), nagle zostaje zakupiony przez Tate Modern za równowartość 80 tysięcy zł. W jednym z ciał doradczych Tate przy zakupach dzieł z Europy środkowo-wschodniej zasiada Joanna Mytkowska, dyrektor MSN a wcześniej współkreatorka z Andrzejem Przywarą i Adamem Szymczykiem, Fundacji Galerii Foksal. Andrzej Przywara z kolei jest współkreatorem Instytutu Awangardy, promującego twórczość Krasińskiego zaś Adam Szymczyk, drugi współkreator FGF a także członek Frieze Foundation jest autorem tekstów o Krasińskim publikowanych -tak sie złożyło- we Frieze Magazine, gdzie publikują także inni członkowie Frieze związani z Tate Modern. W tej sytuacji możemy pominąć fakt obecności samego dyrektora Tate, Nicolasa Seroty w Warszawie na obradach jury konkursu na nowy budynek MSN za dyrekcji Joanny Mytkowskiej oraz goszczących w MSN kolegów Szymczyka z Frieze Charlesa Esche i Claire Bishop. Inny przykład to znany fakt zakupów prac artystów z Galerii Raster Łukasza Gorczycy do CSW Toruń w czasie, gdy marszand był członkiem Rady Programowej tej instytucji.

Oczywiście, mniej niebezpieczne są bezpośrednie konsekwencje finansowe takich operacji, daleko bardziej groźne są ich KONSEKWENCJE AKSJOLOGICZNE, hierarchizujące zjawiska sztuki nie według ich cech merytorycznych tylko adekwatności i skuteczności lokowania w znaczących, bywa, światowych kontekstach. Kto tam będzie się za chwilę zastanawiał, jakie merytoryczne przesłanki zdecydowały o tym, że oto nagle Robert Flood nagradza Żmijewskiego a Iwon Blazwick równie nagle, Szymczyka? Choć, w świetle powiązań nagradzających i nagradzanych rzeczywista wartość tych gestów może mieć co najwyżej wymiar nagrody jaką np. Cavalucci mógłby odpalić Kozyrze lub odwrotnie, to z uwagi na światowe nagłówki i ekwiwalent finansowy, wygrana propagandowa jest tu oczywista.                            

Wracając do debaty nt. Paktu, Maciej Nowak zaprezentował typową postawę obrońcy kultury w jej przeciwstawnych jeśli nie wzajemnie wykluczających się przejawach funkcjonowania naraz. Apoteoza mecenatu państwowego z dominacją instytucji dotowanych nijak się ma do apoteozy twórczości jako osi wszelkich innych działań w jej obrębie. Przecież właśnie na tej linii doszło do totalnego zwyrodnienia prawdziwej działalności kulturalnej, rozumianej jako wszechstronna OBSŁUGA TWÓRCZOŚCI. Działalności, której jedynym sensem jest: wspieranie, upowszechnianie i zachowanie najwartościowszych przejawów twórczości i samych twórców. Wielokierunkowej POMOCY im w warunkach ciągłej niepewności, inwestowania w ciemno, słowem: ryzyka tworzenia.

A jak to wygląda w rzeczywistości? Dokładnie ODWROTNIE. Do tego stopnia, że twórcy ze swoja twórczością nie tylko nie stanowią przystawki ale czasem nawet i przyprawy do właściwego dania jakim "ZROBIŁO SIĘ" autoteliczne funkcjonowanie przeciętnej, polskiej instytucji kultury. Często jedynym sensem bytu takiej instytucji jest fakt zatrudnienia tam różnych pociotów czy kaowców po kulturoznawstwach, pospolitego ukrywania dodatkowego segmentu administracji, przechowywania instruktorów amatorskiego usia siusia i ekstra sortu płatnych upowszechniaczy gustów własnych lub bezpośredniego płatnika (np. samorządu). Doszło do takiego absurdu, że: NAWET INSTYTUCJE Z MILIONOWYMI BUDŻETAMI nie widząc w tym autodonosu,  W KÓŁKO PŁACZĄ, ŻE TE MILIONY  WYSTARCZAJĄ IM ZALEDWIE(!!!) ... NA PENSJE!!!

W tej sytuacji podstawowym badaniem przygotowującym Pakt mający stanowić podstawę reformy, powinna być gruntowna analiza:

jaki procent budżetów już funkcjonujących instytucji "kultury" był w ostatnich latach przeznaczany na sferę bezpośredniej obsługi twórczości i samych twórców

Przed odpowiedzią, która -jak mniemam- nastąpi, mając swoje przypuszczenia o dużym stopniu prawdopodobieństwa, wstrzymuję oddech i trzymam się krzesła.
Nie muszę dodawać, że wobec ewentualnego braku takiej analizy i odpowiedzi na powyższe, wszelkie inne, liczne, dotychczasowe badania Obywateli kultury mają wartość ....makulatury.          


 
Pakt dla kultury jest propozycją umowy pomiędzy stroną społeczną i rządem Rzeczpospolitej Polskiej.  Przygotowany przez stronę społeczną – ruch Obywateli Kultury – pakt wchodzi w fazę intensywnych konsultacji społecznych. Szczegóły na stronie www.obywatelekultury.pl                      

2 lut 2011

Z Galerii Sensów

                                 
Pod takim tytułem ukazał się nowy tom serii publikacji, którymi od kilku lat raczy nas warszawska galeria Atak i jej wydawca Polska Fundacja Sztuki Nowoczesnej (utworzona z funduszu Krzysztofa Musiała). Zważywszy gatunek zawartości większości tych tomów, niektórych skromnie nazwanych Zeszytami, tytuł  "Z Galerii Sensów" zaocznie powinien patronować całej serii wydawniczej galerii. Osobiście, nie obraziłbym się żeby tak anonsować także działalność samej galerii Atak, która dokonała rzadkiej, na polskim rynku, sztuki oparcia się terrorowi programowemu instytucji publicznych, nie tracąc przy tym przytomności spojrzenia wstecz bez zrywania żywego kontaktu z tym wszystkim, co aktualne. Widać wyraźnie, że "Atak" działa bez kompleksów. Jak chce coś wystawić, wydać czy zorganizować, nie czyni wcześniej żadnych "podchodów" i kalkulacji, rachowania, bilansów a priori w duchu takiej czy innej "polityki kulturalnej". Raz spotkamy tam malarstwo Nachta, innym razem plenerowe prace studenta Akademii z przeciwka. Raz będzie to dzieło nadobecnego Bałki, innym razem "Bazgroły" nieobecnego od dwóch dekad Umiastowskiego. Przy tym rozrzut ten jest tylko pozorny, bowiem nad całością programu unosi się duch jakiegoś nadrzędnego, OSOBISTEGO, autorskiego integrum.

     Okładka książki z portretem Janusza Jaremowicza (I str.) i olejnym Autoportretem Jacka Sienickiego

Książka teraz wydana, zawiera obszerny wybór tekstów autorstwa Janusza Jaremowicza (1940-2009), jednego z najciekawszych, piszących o sztuce w ostatnich latach. Zarazem autora stojącego nieco na uboczu, którego -jak pisze we wstępie Magdalena Sołtys- przedmiotem pierwszego zainteresowania był teatr i i film. Jaremowicz (pseud. Janusz Jordan) o plastyce zaczął pisać w l.70 ub. wieku, wypracowując w tym zakresie znaczny dorobek piśmienniczy. "Jego teksty były pisane z niezmiennych pozycji. Chciał powiedzieć coś NAPRAWDĘ o danym artyście", dlatego wyjatkowo wnikliwe, formalne analizy potrafił głęboko zanurzyć w filozoficzny namysł, w dociekania dotykające obszarów, znacznie przekraczających zakres najszerzej rozumianej twórczości plastycznej. W dotarciu do właściwych strun odbioru pomagały mu osobiste przyjaźnie z artystami. "Był, bowiem, wierny przekonaniu, że prawdziwa sztuka zbliża i istotnie łączy ludzi szczególną więzią". Jego połączyła z Janem Tarasinem, Tadeuszem Dominikiem, Stanisławem Bajem, Janem Dobkowskim i szeregiem innych. Mi, przez lata, dane było obserwować więź, jaka łączyła Janusza z moim majstrem, Jackiem Sienickim. Obserwowałem nawet pewną tej więzi ewolucję, pogłębianą burzliwymi rozmowami niełatwych partnerów, mających skłonność do eskalacji uporu pozostawania na raz obranych pozycjach. Mogli sobie na to pozwolić, bez nadrzędnego zagrożenia przyjaźni: obaj podszyci najwyższym szacunkiem dla klasy rozmówcy. Jaremowicz pisał o Sienickim:
"Jest to sztuka, od której nie umiem sie oddzielić(...). Zdarzało mi się, że bywałem zainteresowany czyjąś twórczością, poznawałem ją i w pewnym momencie sprawa zdawała się zamknięta. Zachowywałem uznanie, jednakże stosunek mój do zjawiska nie zawierał żadnych, świeżych reakcji. Bywało tak z tymi przypadkami twórczości, w których eksploatowany jest jakiś, skończony pomysł, rodzaj recepty. Z Sienickim jest zupełnie inaczej. Jest to malarstwo głębin, gdzie rozstrzygają się sprawy podstawowe, stale obecne, zawsze zobowiązujące. Sztuka ta nie formułuje jakiejś myśli o określonych powinnościach szczegółowych. Jej "etyzm" nie ma nic wspólnego z moralistyką sztuki programowej. Tu sprawy dzieją się jakby u korzenia sztuki wszelkiej, w sferze podstawowych zasad działania artystycznego."

Podobny szacunek dla klasy Jaremowicza jako człowieka i jego rzeczywistej pozycji jako autora żywią inicjatorzy idei wydania książki. Wśród nich wspomniana Magdalena Sołtys. Osoba, bez której edycja ta byłaby niepełna, jeśli w ogóle możliwa. Doskonale zorientowana we wszystkich niuansach dorobku pisarskiego Jaremowicza, dodatkowo  wyposażona w nadwyżkę  niepośledniego "czucia" jego OSOBNOŚCI, cechy ujawnione spotkaniem promocyjnym w salach warszawskiej Zachęty, właśnie ją w pełni predystynowały do tego, specyficznego zadania.

W  imieniu redakcji serii, głos zabrał Krzysztof Lipka: "Miałem z nim bliski kontakt(...) i wiele okazji, by dobrze go poznać(...) i uczyć się od niego spojrzenia na nowoczesną sztukę. Był człowiekiem zachwycającym(...). Nigdy nie mówił o rzeczach nieistotnych, a jeśli mu się zdarzyło, najmniejszej błahostce potrafił nadać wymiar filozoficznej refleksji. Każdy temat traktował jako pretekst do wycieczki w teorię, w poszukiwanie prawdy, w drążenie sensu".
Wydana książka jest na to drążenie sensu bezpośrednim i najlepszym dowodem.

30 sty 2011

Hipokryzja dekady w sztuce ... dziennikarskiej

Jeszcze nie wybrzmiały ostatnie takty darmowego peanu jaki dla pewnego segmentu sztuki polskiej ostatniej dekady skomponowała dla Gazety Wyborczej Dorota Jarecka ("Dekada sztuki" z 3 stycznia b.r.), a już do tej partytury trzeba dopisać notę korygującą . Tak się bowiem złożyło, że wpadł mi w ręce stary numer GW (z 14 czerwca 1999 r.) dzięki któremu nie muszę się już zaledwie domyślać ówczesnego stanowiska dziennikarki (zapamiętanego przeze mnie pobieżnie) tylko odczytać je in extenso. Otóż niewinna informacja Jareckiej, mówiącej o przyznaniu Katarzynie Kozyrze cytuję: "jednej z głównych nagród na Biennale w Wenecji", wydaje się dzisiaj czymś więcej niż pomyłką. Ta sama Dorota Jarecka, w 1999 r. pisała mianowicie, że Kozyra otrzymała, cytuję: "jedno z czterech wyróżnień, które przyznaje się artystom młodym lub mało znanym.'', natomiast "znajdujące się wyżej w hierarchii Międzynarodowe Nagrody Biennale otrzymali Doug Aitken, Cai Guo Qiang i Shirin Neshat" a największe nagrody "Złote Lwy(...) przypadły  Louise Bourgeois i Bruce Nauman'owi". Tak więc Jarecka, układając strofy "Dekady 2010", znała "na wyrywki" hierarchie nagród biennalowych 1999, ale górę wzięła dziennikarska poprawność 2010 "po linii" pewnego segmentu.

W świetle powyższej poprawności ciekawie brzmią strofy końcowe "Dekady 2010", w których nasza Pani Redaktor, zachwycając się wyborem pochodzącej z Izraela Yael Bartany do reprezentowania Polski na Biennale 2011 nazywa ten wybór, cytuję: "wyłomem w POPRAWNEJ (podkr.AB) polityce kulturalnej". Ta sama dziennikarka, 10 lat wcześniej pisała tak: "Klęskę na Biennale poniósł pawilon francuski.(...). Na nic się zdała POLITYCZNA POPRAWNOŚĆ (podkr.AB), że obok artysty rdzennie francuskiego w wystawie wziął udział Chińczyk. Powstał nieciekawy produkt multikulturalizmu". Koniec cytatu.

20 sty 2011

Dekada sztuki ...hipokryzji



W poniedziałek, 3 stycznia nowego roku Gazeta Wyborcza rozpoczęła publikację cyklu artykułów, podsumowujących minione 10 lat w kulturze polskiej. Nie ukrywam, lekko zdziwiło mnie, że do tak zakrojonej roboty, zabrała się red. Dorota Jarecka. Nie dlatego mnie zdziwiło, rzecz jasna, iżbym uważał, że Jarecka do takich podsumowań się jakoś szczególnie nie nadaje tylko dlatego, że wiem co, właśnie ta autorka, deklarowała (Obieg nr 1-2.2008)*, podsumowując sztukę o dekadę wcześniejszą. Otóż pisała, że: "wszelkie powroty do przeszłości napawają ją lękiem i odrazą", "grzebanie w starych papierach budzi w niej złe uczucia", "w obawie -wyjaśniała-  że napotkałaby tam starą formę siebie, z której nie byłaby zadowolona".


Osobiście, nie mogę podzielić tych jej obaw: właśnie dawna postawa Jareckiej, regularnie piszącej w opiniotwórczym, wysokonakładowym dzienniku, podobała mi się zdecydowanie bardziej. Wtedy, dekadę wcześniej, stać ją było na zwyczajne wyrażenie wprost własnych preferencji, gdy pisała: "prywatnie wolę sztukę świecką, w którą nie muszę wierzyć, która nie prowadzi mnie za rękę i nie wymierza kary, która zadaje pytania". Stać ją było na wyznanie, że "na poziomie sztuki Piramida zwierząt (Kozyry), która nie była przełomem jej życia" i Pasja Nieznalskiej to prace, które "przeżywała bardzo podobnie, czyli wcale", z celną uwagą, że "ci heretycy też mówią językiem kazań". Stać ją było na podziw dla krytycyzmu Pawła Leszkowicza wobec Kozyry i Żmijewskiego czy Piotra Rypsona wobec Bałki, tych, nietykalnych gwiazd sztuki polskiej, od dawna pod kloszem środowiskowego szantażu, jak wówczas pisała: każdy "kto ich skrytykuje, może zostać uznany za wroga i faszystę". Stać było dziennikarkę Gazety na powątpiewanie w sens namolnej obecności Pozytywów (Libery), "mnożących się na wystawach we wszystkich, możliwych kontekstach" oraz namysł nad tym, czy "jego pozycja artysty, który rozwiązuje większość problemów postawionych przez kuratorów jest wartościowa artystycznie?". Podobała mi się także Jarecka niezgody na "sprowadzanie różnych artystów na jedną ideologiczną płaszczyznę", na "wypychanie ich na margines za apolityczność" i na "pułapki polityzacji wszystkiego", czego skutkiem był
,,podział artystów na słusznych i niesłusznych",
na postępowych i konserwatywnych". Słowem, na jej opór przed łatwym, mechanicznym przyjmowaniem zbyt hałaśliwych prawd na kruchym lodzie sztuki. Zwłaszcza podobał mi się opór dziennikarki wobec manifestu Żmijewskiego, opublikowanego w Krytyce Politycznej, wyrażony jej kapitalnym zdaniem, że: "w sztuce, jako doświadczeniu wizualnym, jest taka część, która nie należy do żadnego, innego dyskursu, prócz artystycznego".
Ale i Dorota Jarecka w końcu uderzyła się w piersi, zagoniona w narożnik przez różnych jegrów postępu w sztuce, rozumianego jako zdyszane poszerzanie jej granic a nie wytrwałe pogłębianie. Najboleśniej zaatakował Piotr Piotrowski, pisząc: "przykładów nieudolności a w zasadzie rozmijania się z zawodowymi obowiązkami krytyki artystycznej jest wiele. Jednym z nich jest brak profesjonalizmu, zawarty w histerycznej reakcji Gazety Wyborczej na wystawę "Antyciała" w Zamku Ujazdowskim". Później Zbigniew Libera, układając własne wersje stron Gazety oraz w bezpośrednim wywiadzie udzielonym Jareckiej, wyraźnie dał jej do zrozumienia, że od kreowania rzeczywistości sztuki nie jest taki czy inny dziennikarz, chwilowo redagujacy prasową rubrykę. Ostateczny cios wszelkim wycieczkom samodzielności redakcyjnej zadali Jareckiej autorzy Słowniczka Rastra, gdy pod hasłem Oczapizm, jasno zdefiniowali własną opinię o sensie ówczesnych wypowiedzi redaktorki na temat sztuki.
Nic dziwnego, że po takiej dawce, Dorota Jarecka ok. 2000 r. "doznała przełomu". Jak pisała we wspomnianym Obiegu: "Mój subiektywny przełom miał miejsce mniej więcej w tym samym momencie, co obiektywny, wtedy, gdy w Zachęcie wystawiono Nazistów (Uklańskiego) i Dziewiątą godzinę Cattelana, a w 2002, kiedy zaczęła się sprawa Nieznalskiej.
Dzisiaj widać, z opublikowanej w Gazecie Dekady Sztuki (2000-2010), że przełom był niezwykle dramatyczny. Czytając, nie musiałem kluczyć, tezy Jareckiej biły po oczach czerwonym kolorem. Pierwszą z nich była teza, że
Politycy zrozumieli jak łatwo można zrobić sobie darmowy PR, atakując sztukę.
Na jej poparcie, autorka przytoczyła kilka przykładów zaatakowanych dzieł, m.in. dyżurną "ofiarę dekady" czyli eksponowaną w Zachęcie, przygniecioną meteorytem figurę papieża, Maurizio Cattelana. Może, gdybyśmy wniosek o tym, że napastnicy, posłowie LPR na ataku rzeźby chcieli się wypromować, przeczytali dekadę wcześniej nie byłoby sprawy. Ale Jarecka sformułowała go dzisiaj, kiedy o zapobiegliwych posłach, a i samej LPR pozostało zaledwie wspomnienie, zaś sama rzeźba (przed wystawą w Zachęcie eksponowana w Londynie bez echa a po ataku posłów sprzedana tamże za miliony) bryluje, podobnie jak jej autor,  po parkietach światowych świątyń sztuki do dzisiaj. Przy tym ani wtedy, ani teraz nie dowiedzieliśmy się, jakie to -mianowicie- artystyczne racje (oprócz sondowania finansującej to cierpliwości społecznej) stoją za chęcią eksponowania tak subtelnych metafor Polski i jej mieszkańców jak Kartoflisko Cernego czy Świńska zagroda Trockel i Hoellera, w narodowych salonach sztuki. Przecież, nawet dystansując się od mentalności mieszczki, dewota czy konserwy artystycznej, do dzisiaj nie wiemy, jakie racje, oprócz powielania pomysłów z Chrystusem zatopionym w moczu Andresa Serrano czy też figury Matki Boskiej usmarowanej łajnem słonia Chrisa Ofili, kryły się za zawekowaną w moczu figurką Matki Boskiej Rumasa i genitaliami na krzyżu Nieznalskiej. Zdaje się, że nawet Dorota Jarecka nie bardzo w to wierzy, gdy pisze, że rzeźbą „La nona ora”, Cattelan tylko zilustrował „postać papieża upadającego pod ciężarem trosk tego świata”.

Dziesięć lat temu red. Jarecka przypomniała: „pod koniec lat 90 instytucje sztuki też zdały sobie sprawę z tego, że oprócz artysty i kuratora jest ktoś jeszcze – widz. Instytucje zdemonizowały widza, zanim rzeczywiście okazał się demonem. Zauważono masy konserwatywne, banalne, ciążące ku tradycji i kiczowi, wyposażone w szczątki mieszczańskiego snobizmu. Widz został kimś, przed kim należy się bronić ale kogo trzeba „kupić”.  Dziś, Jarecka za Liberą, opisuje ten mechanizm jako:
Zimną wojnę sztuki ze społeczeństwem.
Warto jednak zauważyć, że po ’89 roku instytucja owszem, może "kupować" widza ale tylko "w obrocie wtórnym" czyli wtedy, gdy wcześniej widz, w ciemno "zakupi" ową instytucję, zmuszony łożyć na nią część swoich podatków. Słowem, określenie Libery należy uznać za nietrafne, gdyż we wspomnianej, „zimnej wojnie” nie ma –jak zwykle na takich wojnach- obustronnego wyścigu zbrojeń,  tylko –horrendum- jedna strona zbroi się za pieniądze drugiej. Więcej. Bywa, że jak już się uzbroi, to potrafi swojemu dobroczyńcy napluć w twarz, rzecz jasna z pomocą Cernego, Trockel i in. Dlatego nie dziwi konkluzja Doroty Jareckiej, że -przy takiej nierównowadze oręża- była to wojna wygrana przez artystów. Nie dziwi też, że właśnie od tego punktu redaktorka gładko przechodzi do kolejnego czyli:
ewolucji stanowiska władzy
Jeżeli przyjmiemy za niewątpliwy dzisiaj fakt -inaczej niż pisze Jarecka-, że ataki na sztukę w takim wydaniu jak posłów LPR, jednak nie stały się trampoliną dla ich politycznej kariery tylko -przeciwnie- ich grobem, ewolucja stanowiska władzy wydaje się oczywista. Politycy po prostu w lot skalkulowali, gdzie leżą rzeczywiste rezerwy ich autopromocji: niewiele wiedząc o istocie samej sztuki, zwietrzyli swoją szansę w umocnieniu takiego modelu jej funkcjonowania, w którym monopol dzierżą kontrolowane (budżetem) przez nich instytucje. I właśnie świadomość, że to one mogą stać się kołem zamachowym kolejnych kampanii wyborczych i politycznego trwania, jest przyczyną, dla której w ostatniej dekadzie zanotowaliśmy zupełnie irracjonalny, w kontekście mizernych środków na kulturę i skamlenia środowisk o 1% z budżetu na nią, wysyp wielkich, kosztownych w budowie i późniejszym utrzymaniu, instytucji sztuki. 
Słusznie Dorota Jarecka wiąże tę tendencję ze zmianą postrzegania polskiej sztuki za granicą. Natomiast absolutnie nietrafnie wymienia tego przyczyny. Z całym szacunkiem, ale mniemanie, że jakieś drobiazgi w rodzaju skandalu z Cattelanem w Zachęcie czy pojedynczego "sukcesu" naszego artysty w Wenecji  (ntb na 48 Biennale w 1999 r. Katarzyna Kozyra nie otrzymała -jak pisze Jarecka- jednej z głównych nagród tylko jedno z wyróżnień honorowych) spowodowało skupienie na sztuce polskiej zainteresowania zagranicy, jest -delikatnie mówiąc- na wyrost. Chyba, że uznamy tę przyczynę w szczególnym szantażu faktem tego zainteresowania, dokonanym w celu utrzymania i umocnienia z gruntu niemoralnego i niekonstytucyjnego (w rozumieniu art.2, 20 rozdz.I i art.32 rozdz,II) oczywistego spadku po PRL-u czyli prymatu instytucji a w efekcie ich monopolu  w obiegu kultury w Polsce. Choć wszyscy, w tym Jarecka, zdają sobie sprawę "jaka jest inercja molocha gdzie pracuje kilkadziesiąt czy kilkaset osób", to starają się udawać, że tak jak jest, jest cool. Mentalność zwolenników takiego właśnie zakotwiczenia się w Polsce modelu i przekonania, że jeśli państwo czegoś nie zrobi, to nikt tego nie zrobi,  Leszek Balcerowicz na Kongresie Kultury nazwał mentalnością sowieckiego działacza. Dlatego jest charakterystyczne, że to właśnie, dosłownie, działacze sztuki (kuratorzy, dyrektorzy instytucji i organizatorzy imprez sztuki) jako pierwsi (ok. poł. l. 90) zorientowali się w sukcesach i monopolu korporacyjnego modelu sztuki Zachodu ostatnich lat. Dość szybko połapali się, że dla takiego modelu, atrakcyjnym może być tylko partner z budżetem nieosiągalnym nawet dla najlepszych, pojedynczych, prywatnych podmiotów, na wiecznym dorobku i do tego -jak, w innym celu zauważa Jarecka- w trudnym terenie "zdemistyfikowanej roli rynku". To przecież polskie, dotowane z budżetu instytucje sztuki jak Zamek Ujazdowski czy Zachęta i tylko one były w stanie finansowo podołać przyjmowaniu "gwiazd" światowego firmamentu: Serrano, Richtera czy Tuymansa, by potem, z klucza tak zaproponowanej artystycznie linii, wysyłać polskich artystów do zachodnich instytucji, ale tylko tych, ściśle powiązanych z zawartością wcześniejszych importów.
Dlatego w wielki nawias należy ująć podziw dziennikarki Gazety, dla wysiłku polskich kuratorów w przecieraniu drogi polskim artystom do zachodniego obiegu komercyjnego. Twierdzenie to, zakładając świadomość rzeczywistego przebiegu tych karier, jest  niczym innym, jak pogardą dla demokratycznych procedur, elementarnej równości, kpiną z rynku wreszcie. Przecież nawet dla mało zorientowanych jest jasne, że owo przerzucanie do zachodniego obiegu komercyjnego przebiegało wg schematu: nacjonalizowania kosztów i prywatyzowania zysków. Słowem, jeśli trzeba WYDAĆ pieniądze: promować, subsydiować, opłacać, obsługiwać, wtedy sięga się do budżetu, jeśli zaś potem na tak wypromowanym i obsłużonym można ZAROBIĆ, wtedy na posterunku są inne, wyciągnięte ręce i portfele, w tym samego, wypromowanego. Jeżeli ktoś miałby wątpliwości co do tego schematu, wystarczy by przejrzał znaki wydawnicze albumów i katalogów np. Katarzyny Kozyry, niedbale rozrzuconych i przypiętych łańcuchem do stołu na trwającej wystawie w Zachęcie, by sprawdził dane organizatorów jej licznych pokazów, sponsorów akcji, stypendiów etc.. Stwierdzi bez trudu, że wszystkie wcześniejsze i większość późniejszych inicjatyw promujących "światowy sukces" artystki były finansowane publicznym groszem, wyrwanym urzędowo od podatnika, nieświadomego zarówno rodzaju wydatku, jak i adresata wpływów ze sprzedaży tak sfinansowanych projektów. Często ironia polega na podwójnym wydatkowaniu środków publicznych: raz, na promocję zjawiska (wydawnictwa, produkcja dzieł i wystaw) a dwa, na zakupie tychże do publicznych zbiorów wcześniejszego producenta! Przy okazji kłania się tu inny aspekt tak zorganizowanego "rynku", z którym przez 20 lat nowy ustrój nie tylko się nie uporał, ale nawet o nim nie zająknął: dlaczego mianowicie, na tym samym rynku, jeden podmiot kultury - prywatna galeria, swoje prywatne pomysły ma realizować prywatnymi środkami a inny - instytucja budżetowa, takież prywatne pomysły realizuje środkami publicznymi? Jako, że niezmiennie 20 lat po '89 r., podobnie jak 45 lat przed '89 r. tak właśnie się dzieje, między bajki należy włożyć, eksponowany przez Dorotę Jarecką wątek wytłuszczony w tekście (nomen omen) na czerwono, brzmiący:
Koniec dominacji państwa 
w kreowaniu wydarzeń artystycznych. Byłoby super, gdyby to był postulat. Tymczasem jest to stwierdzenie rzekomo obecnego stanu rzeczy. Egzemplifikując je, Jarecka zdaje się poważnie pisać o drodze i wysiłku "wielu" polskich, prywatnych galerii i ich roli we wprowadzaniu artystów do obiegu komercyjnego. W tej liczbie wymienia Raster i Fundację Galerii Foksal. Pominę kwestię, czy dwie galerie na krzyż to „wiele” jak na blisko 40 milionowy kraj. Sęk w tym, że są to tylko te prywatne galerie, które  powtarzają pewien segment jeśli nie całość programu wypromowanego budżetem wielkich, publicznych instytucji. I tylko te(!) (może jeszcze Leto i Żak/Branicka ) regularnie są obecne na komercyjnych targach sztuki, oczywiście pod warunkiem, że całość targowych kosztów pokryje im kilkudziesięciotysieczny grant Ministertwa Kultury (np. Raster brał po ok. 45 tys. Żak/Branicka - 85 tys).  Przyznajmy, każdy, przytomny a zwłaszcza uczciwie myślący, w sytuacji gdy podmiot prywatny kopiuje program galerii dotowanych i gdzie większość artystów z PRYWATNEJ "stajni" -bywa że debiutanci- regularnie zalicza suto dotowane retrospektywy i sprzedaże w budżetowych placówkach "konsekrujących", (czasem w sytuacji gdy ich szefowie -jak Gorczyca w CSW Toruń- zasiadają w ciałach doradczych tych instytucji), to taką PRYWATNOŚĆ nazwie PRYWATNOŚCI KARYKATURĄ. Natomiast taką prywatność, gdzie w całości finansuje się przedsięwzięcie stricte komercyjne, wręcz sedno komercji jakim są targi, nazwie tej PRYWATNOŚCI ABERRACJĄ. 
W zakończeniu swojego podsumowania Dorota Jarecka proponuje, by klamrę dekady w sztuce, wedle której na najbliższym Biennale w Wenecji Polskę będzie reprezentować izraelska artystka Yael Bartana, nazwać WYŁOMEM w poprawnej ale partykularnej dotychczas polityce kulturalnej, nastawionej na remanenty z okresu PRL.  Czyżby?  Moim zdaniem- nazwanie tej decyzji wyłomem jest zdecydowanie na wyrost, wszak już w 1958 roku, na weneckim Biennale, PRL reprezentował artysta pochodzenia tożsamego z pochodzeniem Yael Bartany***.
                                                                                                                       Andrzej Biernacki 

Gazeta Wyborcza (decyzja szefa działu Kultury - Pawła Goźlińskiego) odmówiła publikacji powyższego tekstu, motywując odmowę zawartym w nim, podobno, "personalnym atakiem" i "obraźliwymi komentarzami".

*w artykule "O latach 90. Lekko ale z przymusu"  
**Gorczyca z Kaczyńskim ukuli neologizm OCZAPIZM - od nazwiska malarza i wyrażenia "Od Czapy", który rozwinęli jako - nurt w krytyce artystycznej, który uznaje, iż największym osiągnięciem sztuki polskiej XX wieku jest malarstwo Józefa Czapskiego. Jest to nurt głęboko rewizyjny - poprzez porównanie z malarstwem Czapskiego dowodzi się, że to co dzieje się dziś w sztuce współczesnej jest do sztuki w ogóle nie podobne, a więc nie jest prawdziwą sztuką. Główni przedstawiciele: Dorota Jarecka, Janusz Marciniak, Artur Tanikowski.(ortografia oryginalna)
*** Artur Nacht Samborski