26 cze 2013

MSN - Mozolne Szukanie Naiwniaków



Cegła Story 


Wprawdzie nie wiem co to jest SZTUKA, ale jeśli miałaby ona wyglądać tak jak to, co robi Oskar Dawicki, to byłbym dekko rozczarowany. Natomiast jestem zdeklarowanym fanem tego co robi OskarD, ale rozumianego jako ILUSTRACJA. A, moim zdaniem, Dawicki rewelacyjnie ilustruje, głównie wszechobecny proceder łapania na bajer różnej maści ciężkich naiwniaków, od zawsze symbolizowany słynnym imperatywem - KUP PAN CEGŁĘ. Samo gęste tej ilustracji to prace Bałwan cytatów, Skórka za wyprawkę czy Budżet Story, w których zamiana języka "artystycznego" na język ekonomii ma nam uświadomić, że i dzisiejsza dyskusja "o sztuce" to tylko pozór, cyniczne maskujący operacje kapitałowe.  
Skórką za wyprawkę Dawicki dowodzi, że ewentualne braki towaru "artystycznego" to pikuś, łatwy do załatania zręcznym lansem przytomnego "sprzedawcy".  Bałwan cytatów, to z kolei łobuniasta figura ze śniegu, zamknięta w podłączonej do sieci, przeszklonej zamrażarce unaoczniająca, że pewne byty (sztuki) da się podtrzymać przy życiu, tylko sztucznym zasilaniem i arbitralną decyzją.  Budżet Story natomiast, to filmik o wyciąganiu i ZUŻYWANIU  (bo nie wykorzystywaniu) publicznych grantów na bzdety "o niczym", byleby zgadzały się słupki dotującemu to urzędnikowi. Dawicki rozliczył film, dzieląc kwotę grantu (autentyczne 10 000 PLN) przez ilość pojedynczych kadrów. W miarę zmieniających się klatek, liczniki (w czterech walutach) grzeją się do czerwoności w rogach ekranu, obracając wstecz od początkowych 10 000, do wyzerowania. 

Dzisiaj wiemy, że w tempie liczników Dawickiego wyzerować można każdy budżet, a już detalicznie ten, który obsługuje zakup towarów zbudowanych głównie z atomów ...umiejętnej perswazji. Wie o tym oczywiście także pani dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Joanna Mytkowska, wszak szkolona w samym sercu PomPiDou, czyli kupująca Pom...ocnie, Pi...lnie i Do u....., wyłącznie towary złożone z umiejętnej perswazji. Pani Mytkowska szybko też się połapała, że adresatem do którego pije Dawicki, jest nie kto inny jak ona sama, było nie było, szefowa jednej z dwóch na krzyż, polskich instytucji sztuki, sukcesywnie kupujących tzw. sztukę tzw. nowoczesną. Oczywiście w tzw. normalnych warunkach, Dawicki, wywlekający na wierzch to, co zręcznie ukrywają sztuką obracający, powinien być traumą Mytkowskiej. Ale od czego szkolenia w samym sercu... . Przecież najlepszym sposobem odreagowywania traum, fobii i lęków jest ich desensytyzacja czyli oswojenie. Mytkowska szybko zakupiła więc Budżet Story i Bałwana do zbiorów MSN, by już dla nikogo nie było takie jasne jak wcześniej, kto jest adresatem aluzji pomysłowego Oskarda. W istocie, którego dyrektora byłoby stać na takie seppuku? Ale za to od tego momentu już wiadomo, że Dawicki obnaża proceder JAKIŚ, GDZIEŚ w świecie I U KOGOŚ hen, a nie ten tu na miejscu, w zamrażarce kolekcji MSN, w której wolno topnieje przeszklony.

Drogie Śmieci czyli skórka za wyprawkę

Ale my, nie tylko nie będąc -jak Dawicki- beneficjentami tej kolekcji, ale i perfidnie widząc opasłe miliony na licznikach zakupów tamże,  nie będziemy już tacy wspaniałomyślni.  Przypomnijmy tylko to, czego nie zauważył komplet, wyjątkowo tępych i proporcjonalnie uczynnych, medialnych "badaczy", skrupulatnie śledzących i omawiających każdy, najmniejszy ruch MSN, chociaż bez cienia własnych wniosków. A przecież ta kolekcja w części międzynarodowej, niemal toczka w toczkę małpuje program Kunsthalle w Bazylei, gdzie szefuje Adam Szymczyk, dawny kolega Mytkowskiej z  ich wspólnej Fundacji Galerii Foksal, a w części krajowej, całkiem wprost ujawnia foksalowy rodowód. MSN zakupiło prace :
- Sharon Hayes za 83 tys. zł, (związana z Kunsthalle Basel) 
- Olgi Czernyshevej za ok. 120 tys., (Kunsthalle Basel)
- Iona Grigorescu za 106 tys., (Kunsthalle Basel)
- Daniela Knorra za 96 tys., (Kunsthalle Basel)
- Sanji Iveković (42 tys.), (Kunsthalle Basel)
- Jonathana Horovitza za135 tys.), (Kunsthalle Basel)
- Yael Bartany za140 tys., (Kunsthalle Basel)
- Deimantasa Narkeviciusa za136 tys., (Kunsthalle Basel)
- Katheriny Seda za 28 tys., (Kunsthalle Basel)
- Ahlam Shibli za 100 tys., (Kunsthalle Basel)
- Gustava Metzgera za 355 tys. zł (Kunsthalle Basel)
 i innych, jak Jimmy Durham, Anne Collier, Adrian Melis czy Francis Alys

http://www.kunsthallebasel.ch/ausstellungen/archiv

oraz hołubi i kupuje Polaków wg tego samego klucza:
- Wilhelma Sasnala (współpracującego z Fundacją Galerii Foksal) 
- Mirosława Bałkę (FGF)
- Cezarego Bodzianowskiego (FGF, Kunsthalle Basel)
- Goshkę Macugę (FGF, Kunsthalle Basel)
- Artura Żmijewskiego (FGF, Kunsthalle Basel)
- Piotra Uklańskiego (FGF, Kunsthalle Basel)
- Paulinę Ołowską (FGF, Kunsthalle Basel)
- Monikę Sosnowską (FGF, Kunsthalle Basel)
- Pawła Althamera (FGF, Kunsthalle Basel)
- Annę Niesterowicz (FGF, Kunsthalle Basel)

Nasuwa się pytanie: Czy to jest Muzeum Sztuki Nowoczesnej, czy może Mały Segment Nowoczesności, z programem jednej z prywatnych galerii, tym różniące się od niej, że oprócz dystrybucji przedmiotów sztuki, jest przede wszystkim DYSTRYBUTOREM PRESTIŻU.  Oczywiście nikt nie miałby pretensji do Mytkowskiej o jej wybory w prywatnym Foksalu, ale o to, że całe lata w MSN, podobnie jak Szymczyk w Kunsthalle, spędziła na umocowywaniu państwowymi środkami swoich prywatnych wyborów z FGF, w tym samym czasie, gdy FGF handlowała i handluje bez żenady na międzynarodowych targach towarem urzeczywistnionym w MSN i Kunsthalle! To wszystko od lat świetnie się kręci: co było w FGF przeniesiono do MSN i Kunsthalle, co było w Kunsthalle przeniesiono do MSN i FGF, a co było i tu i tu i tam, złożono na karb światowego sukcesu. Dzisiaj, choć każdy, nawet nadgorliwie pożyteczny idiota z mediów, za jednym kliknięciem myszy komputera może sobie pooglądać te czytelne przepływy, pani Mytkowska pyszni się "swoim" zbiorem w komplecie ich gazet, rozgłośni radiowych i studiów TV, organizuje oprowadzania kuratorskie, stale ponawia żądania nowej siedziby, ma się rozumieć, w sercu kraju. Martwi się np., że starą trybuną honorową na Placu Defilad, nadal defiluje totalitarny orzeł bez korony, a nie eksponat z MSN - styropianowa półgapa Uklańskiego, półsymbol innego totalitaryzmu.  Ja na jej miejscu, z tych samych, stołecznych powodów, poszedłbym dalej, i zamiast znosić do Emilii tę kupę różnych, pokaźnych rozmiarów klamotów, rozwiózł bym część z nich a to na warszawskie Koło (stare opony od traktora, landszafty i makulaturę Jimmie Durhama), a to do miejskich wodociągów (zardzewiałe wanny i rurki Sarah Lucas), albo do warszawskiego MPO (sprasowane kosze na śmieci Klary Liden i tekturę Budnego).  Gumę Althamera na powrót wciągnąłbym do majtek Pragi za Wisłą, a śnieżnobiałe gluty jego Burłaków, do nosa jakiegoś albinosa. Gołym okiem bowiem widać, że facet rzeźbiarsko nic nie umie: trudniejsze kawałki zamiast rzeźbić, odlewa na żywca albo omija, łatwiejsze zaś ugniata z byle czego bez formy i sensu. Łopatologia przekazu tego jego "Riepina na Polskę" jest osłabiająca, a akurat ta paralela horrendalnie głupia, wszak Burłacy  to byli nędzarze w łachmanach ciągnący KOMUŚ za grosze ciężki kadłub po mieliźnie, a u Althamera urzędnicy na koszt podatnika ciągną DLA SIEBIE na kolejne ETATY drogie, szwajcarskie pudełko na kółkach. Jeżeli Althamer już koniecznie chciał posiłkować się jakąś analogią z klasyki, to dla grupy jego plastikowych, gipsowo-białych urzędników o oczach bez źrenic, niewątpliwie lepsza byłaby grupa Ślepców Bruegela. 
Zresztą, po co tu pchać jakąkolwiek klasykę, jeśli poziom wykonawczy większości eksponatów tej wystawy jest taki, że bez trudu (podobnie jak w przypadku rysunków Dana Perjowschi), urzędnicy z MSN mogli by sobie sami je przygotować,  w godzinach urzędowania (nie piszę w godzinach pracy, bo od stycznia do maja, żadnej wystawy  w MSN nie było) . Nie, no ja wiem, chociażby za Dawickim, że nie chodzi o obiekty i warsztat pracy, tylko o przepływ i mowę ekonomii. Nie o sztukę, tylko o operacje kapitałowe. Pratchaya Phinthong, jeden z uczestników wystawy w Emilii wręcz dowodzi, że sztuka to tylko ekonomiczny ping- pong. Wystawia więc gołą kasę na europalecie (dolary Zimbabwe), nie siląc się na żadne paralele i warsztat. Nie da się tego z niczym porównać, więc nawet bez autorskiej intencji zdenominowane dolary, w oczywisty sposób oddają zdenominowaną, dzisiejszą wrażliwość, skupioną na "CO", a nie "JAK".

Lojalka

Całą wystawę "W sercu kraju", choćby i według tej, tytułowej sugestii, warto przeczytać także, a może przede wszystkim "po lewej stronie". 
O co tu chodzi? 
Szkic intencji zarysowanych przez Joannę Mytkowską we wstępie do katalogu wystawy jawi się dość przejrzyście: W tym "MUZEUM", cytuję, "PRZYSZŁOŚĆ MA BYĆ BLIŻEJ NIŻ HISTORIA", a jego wysiłek "skierowany na konfrontację publiczności z INNYMI NIŻ LOKALNA kulturami".  Chodzi w nim "o zbudowanie NOWEJ SFERY SYMBOLICZNEJ", o "WYPRZEDZENIE RZECZYWISTOŚCI", o "NOWY język, NOWE opowiadanie, NOWY dialog". Muzeum ma być "Laboratorium NOWEJ WSPÓLNOTY". Koniec cytatu. 

Czytając to credo, można mieć wrażenie, że pisał je jakiś, gotowy do zawładnięcia światem przyszłości Pinky i Mózg. Już nawet nie chodzi o to, że KAŻDE muzeum, z definicji jest instytucją powołaną do ZACHOWANIA STAREGO i MIEJSCEM UMIEJĘTNEGO JEGO DZIEDZICZENIA. Unaocznienia CIĄGŁOŚCI, i TOŻSAMOŚCI a więc i KONFRONTACJI w celu m. in. USTALENIA WARTOŚCI. Nie chodzi o definicję, bo każdą definicję - jak ktoś już koniecznie chce- można zmienić. Także nie chodzi o proste porównania klasy Ołowskiej z Szapocznikow, Budnego z Zamecznikiem czy Sasnala z Wróblewskim, bo de gustibus ... itd. 
Raczej chodzi tu O SZANSE jakie ma, lub mówiąc wprost, JAKICH ABSOLUTNIE NIE MA to "muzeum", przy tak artykułowanych aspiracjach.  
Warto przypomnieć, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej na Pańskiej w Warszawie, zaledwie przez parę lat, skonsumowało NA SAME ZAKUPY sumy, o których może tylko pomarzyć wiele innych, polskich, dziesiątki lat funkcjonujących placówek muzealnych razem wziętych.  A i tak to, co za nie kupiło, to jest śmiech na sali pod względem jakiejkolwiek i czegokolwiek reprezentacji w polskiej, a co dopiero w światowej sztuce. To są, i jeśli nawet je potroić, to będą zaledwie jakieś prztyczki, SPORADYCZNE ZAKUPY PO UWAŻANIU, na dodatek bez związku z realną wartością, wynikającą z konfrontacji rynkowej. Wystarczy przykład z brzegu: niedawno odtrąbiono wielki sukces filmu Roberta Kuśmirowskiego, sprzedanego na aukcji dla artystów z Inżynierskiej, za ...12 tysięcy zł. Tymczasem MSN arbitralną decyzją zakupiło co najmniej kilkadziesiąt takich produkcji polskich za znacznie większe sumy, nie mówiąc już o zakupie, pokazywanego teraz w MSN, inscenizowanego dokumentu(!?) filmowego Holendra, Aernout Mika (ur. 1962) za sumę 470 tysięcy zł.(!!!).

Dlatego też, jedyną, realną SZANSĄ i OKAZJĄ jaką MSN posiada, jest:
1. Dalsza dystrybucja prestiżu dla WYBRAŃCÓW oraz środków poprzez kolejne zakupy "SWOJAKÓW" wg klucza gustów z własnej, prywatnej stajni i stajni zaprzyjaźnionych (także Rastra, że o innych nie wspomnę)
2. Podpisywanie swego rodzaju "lojalki" instytucjom zagranicznym,  poprzez zakupy ich artystów (Mik, Lucas, Metzger itp.) lub zapraszania stamtąd "wykładowców" (Esche, Bishop, Obrist), w celu ugruntowania światowego wymiaru kolekcji miejscowej oraz wysyłania miejscowych na zasadzie wymiany. Np. My od Pani Marii Hlavajovej z utrechckiego BAK  zakupimy Aernout Mika za horrendalne pół bańki, a ona pokaże tam "naszego" Pawła, a może i zasugeruje go do kolejnej "międzynarodowej" nagrody". 

Poza tym pani Mytkowska i jej zespół są, cytuję: OTWARCI NA DIALOG, GOTOWI DO BICIA SIĘ W PIERSI, SŁUCHANIA NAWZAJEM, NOWYCH RELACJI oraz STWORZENIA OBSZARU NAPRAWDĘ WSPÓLNYCH SPRAW. Oczywiście to wszystko, w odróżnieniu od tego wcześniej, WYŁĄCZNIE BEZGOTÓWKOWO, najlepiej w godzinach pracy i na sprzęcie Szeroko Otwartego Muzeum.

20 cze 2013

Wieszcze globalizacji w polskiej sztuce

 

 

The Krasnals

Czym różni się typowy, „znany” artysta polski od nadętego próżniaka?

Artysta, to człowiek, który samorealizuje się poprzez sztukę, chcący przekazać światu to, co ma najlepszego – siebie wraz ze swoją wrażliwością, fascynacjami, przeżyciami oraz zdaniem na temat otaczającego go świata .
Kim więc jest typowy dla salonów artystycznych nadęty ważniak, podający się za wieszcza społecznego i wyrażający się w jego imieniu? Dlaczego mówi o sprawach społecznych i politycznych podkreślając, że to wyraz tego, co przeżywa nie tylko on sam, ale i całe społeczeństwo? Wychodziłoby na to, że jest on albo całym społeczeństwem albo jego typowym przedstawicielem. Dodajmy, że ta postawa bardzo często idzie w parze z nieidentyfikowaniem się ze swoim narodem. Jak więc taki szacowny kosmopolita chce pogodzić mówienie o sprawach społeczeństwa, z którym się nie solidaryzuje? Dlaczego to robi?
Dwa najistotniejsze powody, jakie się nasuwają po przeanalizowaniu takiego postępowania to:
- Próbuje narzucić całej reszcie ludzi poglądy, przekonując ich, że to, o czym mówi powinno być dla nich ważne. Dodajmy, że najczęściej są to poglądy „kosmopolityczne”. W ten sposób buduje obraz siebie, jako wojownika toczącego walkę z ciemnogrodem i jedynego kulturalnego przedstawiciela tej „zbieraniny”, z której się sam wywodzi.
- Wypowiada się na najpopularniejsze i najbardziej kontrowersyjne tematy społeczne, ponieważ nie ma do zaoferowania nic od siebie. Najbardziej charakterystyczny dla dzisiejszych salonów artysta-celebryta jest aktywny w mediach, skandalizujący, kontrowersyjny, mieszający z błotem każdy przejaw wartości fundamentalnych i tradycyjnych, często utożsamiając je z „zacofaną polską mentalnością”.
 

Adam Mickiewicz i Jan Matejko, zaliczani byli do wieszczów narodowych, ponieważ swoją twórczością wspierali Polaków w walce o wolność i suwerenność. Dzisiejszych, najbardziej lansowanych ,,twórców" można zaliczyć natomiast do „wieszczów globalizacji”. W imię „tego, co się na świecie dziś myśli” walczą z własnym narodem, próbując na siłę go „ucywilizować”. Co nimi kieruje? Kompleks „Polaka-prowincjusza”? Chęć łatwego zaistnienia? A może po prostu wykonują zlecenia swoich zagranicznych mocodawców?

12 maj 2013

A r s o n a n i ś c i




DO NIEDAWNA WYDAWAŁO SIĘ, że wśród rozlicznych czynników stymulujących ruch w „interesie” sztuki lideruje stan niepewności i powątpiewania, zwłaszcza w tzw. aksjomaty. Było to wyrazem akceptacji faktu permanentnego poruszania się wśród wartości niewymiernych, prawd nieoczywistych, propozycji z natury ryzykownych. Do niedawna, nawet utytułowanych i zaawansowanych wiekiem twórców oraz ich mentorów, do końca, łapczywie zżerały wątpliwości w odniesieniu do własnych, nawet wielokrotnie poświadczonych, osiągnięć.

Okazuje się jednak, że to już przeszłość i od jakiegoś czasu ruch w interesie sztuki gwarantuje stan permanentnego SAMOZADOWOLENIA. Nagle, w świetle arsjupiterów pojawili się tzw. arsoniści, słusznie zadowoleni z eksponowanego samo posadowienia. Czego się nie tkną, zamienia się w złoto, a także w złote. Kogokolwiek by nie wskazali, zaraz pomazaniec okazuje się wieszczem. Czego by ów wieszcz nie bznął, natychmiast jest arcy. Jakiego wniosku by nie złożył, zaraz sypią się granty. Czego by nie wydukał, repetują go chóry. Itd., etc., itp… .

Wśród samozadowolonych, dzisiejszych szczęśliwców, na czoło szybkiej, polskiej sztuki i krytyki, uszy wysunął Szybki Królik –jak o sobie mawia-, czyli Łukasz Gorczyca z warszawskiej galerii Raster. Akurat określenie z WARSZAWSKIEJ galerii a nie z JEGO galerii jest tu jak najbardziej na miejscu, bo szybki szybko ZDOBYWA CO CHCE. Głównie od stołecznego, powolnego urzędnika: a to 360 m.kw. przestrzeni na Wspólnej za niewygórowaną cenę, a to granty na wszystkie wydawane w Rastrze publikacje „ze środków miasta stołecznego, lub ministerialne z MSZ i MKiDN, a to „bilet” na targi za kilkadziesiąt tauzenów do Londynu czy Bazylei. Serial na Wspólnej czyli P(olskie) ORNO cały czas trwa. Gorczyca juroruje, preleguje, zasiada, opiniuje, reprezentuje, lobbuje, redaguje namaszcza. Oczywiście wyłącznie za cudze. Ma więc powody do samozadowolenia. Jak zaczął doradzać urzędnikom w Radzie CSW w Toruniu, to pół stajni Rastra im „sprzedał” i spławił Wisłą do grodu Kopernika. Oczywiście po tym, jak wcześniej spławił „nie swoje” gwiazdy z firmamentu kraju nad Wisłą z pomocą „swojego” Słowniczka.  Ale ten Słowniczek chyba pozostaje jedyną rzeczą, z której zwykle zadowolony Łukasz, tylko czasem bywa niezadowolony. Wtedy mianowicie, gdy musi się jednak "zadać" korzystnie z „biurwami” ze Zniechęty i z „zujkami” z CSW oraz gdy czyta sentencje o sobie, we własnoręcznie zredagowanych hasłach - Galmażeria i Układ scalony.


 Rafał Bujnowski od lewej: Miner(węgiel), Graboszyce(olej), Podp....alacz,(kreda)
 

Ale co tam. Teraz w Rastrze kolejna wystawa, wreszcie nazwana po imieniu, czyli ARSONIŚCI. Tytułowi Arsoniści to wystawiany Bujnowski i wystawiający Gorczyca. Na stronach galerii tandem onansuje wystawę czarną tablicą szkolną z machniętymi na niej kredą a następnie przetartymi ścierką cyframi dat otwarcia i zamknięcia. Całość ledwo czytelna ale machnięta ładnie. Przez moment zaświtała nadzieja, że Bujnowski ześliznął się wreszcie ze lśniących czernią torów Soulages’a i zahamował na Cy Twomblym. Nic z tych rzeczy: obrazki z Graboszyc to nadal sztywne serenady przy ciut za okrągłym księżycu w szkolnym szwarzweiss. Pomysł prosty i jakże skuteczny: nokturny i gębę górnika Bujnowski smaruje węglem, albinosa i jurę krakowską kredą, a widza na szaro. Węgle już są w komplecie zakupione do MSN. Kreda będzie za moment. A jako premia - kolejnych kilka miesięcy jeżdżenia po targach na koszt podatnika i bujny katalog za tegoż 40 tysięcy (MKiDN) gwarantowane. 

Się można sobą nacieszyć? Można, a nie –jak pewien koleś - siedzieć na zadupiu z nosem na kwintę i pisać darmowe rewelacje. 

4 maj 2013

Trans sfer niebieskich i innych









"Tym, co wydaje się w sztuce najwznioślejsze (a zarazem najtrudniejsze) to działać tak, jak natura. Te słowa Gustave'a Flaubert, to zarazem motto towarzyszące mi w pracy od trzydziestu lat. Starałam się pracować tak, aby zdobyć umiejętności, aby kształtowana przeze mnie materia stała się z jednej strony posłuszna mojej woli, a z drugiej wolna na tyle, aby dać nieść się intuicji. Istotna jest również świadomość tego, że wartością sztuki oprócz powstałego dzieła, jest cały trud poszukiwania, które uwrażliwia odbiór świata". Ewa Latkowska-Żychska

Krótko, prosto i  bez dorabiania tzw. "przesłania". Więcej. Zamieniając włókno na czerpany papier, Ewa Latkowska-Żychska, wraz z owym przesłaniem wyrzuciła ze swoich "tkanin", niby najbardziej "użytkowych" ze sztuk wizualnych, nawet i te, utylitarne sensy, gratyfikując wyłącznie kontemplatywny charakter organizowanej z nich bazy. Właśnie organizowanej, a nie wymyślanej. Latkowska pozwala swoim, barwnym zawiesinom "warzyć się" JAK CHCĄ, dla siebie rezerwując rolę selekcjonera z nadrzędnym JAK WYJDZIE. Wiele sprowadza się w tym procederze do zaciekłej prolongaty ćwierćstanu, niezdefiniowania, półsnu, zawieszenia, prób po obrzeżach. Od rdzawej PODczerwieni, przez chore NADfiolety, do dna ULTRAmaryny. A potem od rozoranych bruzd, przez gąszcz wegetacji, po miazmaty i mgławice otchłani kosmosu. Wydobyte z palety wanien wilgotnego koloru i rzucone na krzywokąty płaszczyzn pulchne materie schną, matowieją, ale nadal pulsują płową fakturą wyszukanych napięć. Zawsze z motywem, czasem rozpoznawalnym. Czerpane papiery Ewy Latkowskiej, do trzewi organoleptyczne, są zarówno w swej namacalności jak i potencjale odczytu niewyczerpane. Zadrapania, rozdarcia, zgniecenia, gruzły i kożuchy, dukty i zacieki nie informują i nie dekorują. Sugerują. Otwierają przestrzenie skojarzeń, przypomnień, klimatu. Horror vacui in statu nascendi. Zmarszczenie lustra witrażu lub jeziora, flotylla chmurek albo fal, stalaktyt czy gnomon, słońce czy pięć groszy. Już się nie dowiemy.  Zwłaszcza od autorki, wdzięcznej bezdrożom, że błądzi tak trafnie.
Andrzej Biernacki







Ewa Latkowska-Żychska, urodzona w Łodzi. Od 1969 roku studia w Pracowni Tkaniny Unikatowej prof. Janiny Tworek-Pierzgalskiej. Dyplom w Pracowni Dywanu i Gobelinu prof. Antoniego Starczewskiego w Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Po 1997 r., po spotkaniu z amerykańską artystką Karen Stahlecker zgłębia technikę ręcznie czerpanego papieru. Jest profesorem w Pracowni Papieru na Wydziale Form Przemysłowych łódzkiej ASP.

"Trans sfer niebieskich" wystawa papierów Ewy Latkowskiej-Żychskiej w Galerii Browarna w Łowiczu. Otwarcie 8 maja o godzinie 16.15 w siedzibie galerii przy ul. Podrzecznej 17. (do 1 czerwca tel. 46 838 56 53; kom. 691 979 262).

Wystawa towarzyszy Międzynarodowemu Triennale Tkaniny w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi przy ul. Piotrkowskiej 282 w dniach 6 maja - 3 listopada 2013. 
      

16 lut 2013

15% abstrakcji + cała reszta




W najbliższy piątek, 22 lutego o godzinie 17.00 w Galerii Browarna w Łowiczu nastąpi otwarcie wystawy malarstwa Zuzanny Tomaś. Autorka studiowała na Wydziale Malarstwa warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych w pracowni prof. Rajmunda Ziemskiego w l. 1980-85. Od wielu lat jest nauczycielem akademickim na Wydziale Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki ASP. 
Zapraszamy do galerii w Łowiczu, przy ul. Podrzecznej 17. Bliższe informacje do uzyskania pod numerem tel. 46 838 56 53 oraz tel. kom. 691 979 262. 




 




ZUZANNA TOMAŚ
tekst Andrzeja Biernackiego, z katalogu towarzyszącego wystawie. 

                                                                           
WŁĄCZANIE SIĘ W NURT TERAŹNIEJSZOŚCI, przy jednoczesnym zachowaniu własnej odrębności postawy i wizji, niewątpliwie stwarzało kłopot w każdej epoce. Ale dzisiaj ten dylemat jest prawdziwym wyzwaniem. Przyspieszone tętno codzienności, wsparte erupcją wszelkich technik powielania jej obrazów i, wraz z internetem, błyskawicznego rozpowszechniania powoduje, że stale jesteśmy pod presją jakiejś, trudnej do zdefiniowania, aktualności. Z jednej strony wynika z niej sugestia, a czasem wręcz dyktat wyparcia ze świadomości ducha bliższej lub dalszej tradycji, z drugiej zaś, pewien gatunek „obowiązującej” nowoczesności narzuca się mimochodem. Obowiązującej, bo przecież przy całej swej, deklaratywnej otwartości na różnorodność, nowoczesność ta okazuje się być wpisana w dość ograniczone spektrum, poza które nie można wykraczać bez ryzyka narażenia się na opinię  nienowoczesnego. I ...na groźbę wykluczenia z horyzontu istotnej obecności.

Dotyczy to także, a może przede wszystkim sztuk wizualnych, w których kryterium nowości zdominowało wszystkie inne kryteria charakterystyki i klasyfikacji dzieła. Tendencja narasta w tym kierunku, że dzisiaj mało kto zastanawia się, czy coś jest dobre czy nie, czy ma sens czy nie ma sensu, tylko czy jest nowe. A jeszcze trafniej, czy pasuje do obiegowych kategorii nowości i nowoczesności, nawet jeśli ta nowoczesność niewiele ma wspólnego ze sztuką. Konkurencja jest zabójcza. Najłatwiej jest być zauważonym, robiąc rzeczy najbardziej niedorzeczne. Toteż wielu je robi. Szczególnie mocno obstaje przy tym konceptualizm - to znaczy bardziej teatr i literatura, albo polityka i socjologia, niż plastyka. Różne jego warianty, z oczywistym OMIJANIEM PLASTYCZNEJ SKŁADNI i asymilacją odmiany behawioryzmu na teren instynktu. Jest to stan rzeczy dość zawiły i niekoniecznie musi oznaczać jakiś, ostateczny upadek. To raczej czytelny wyraz krańcowego fermentu i zwykłego „pogubienia”, ze starego strachu przed „nienadążaniem”. Nieumiejętność dziedziczenia, powiązana z imperatywem bycia na topie. 




Mimo to, od czasu do czasu pojawiają się zjawiska osobne, które choć nowe, nijak nie przylegają do wszechobecnych dzisiaj klisz nowoczesności. Liczące się z ciągłością języka sztuki, anektujące doświadczenie współczesności, ale i respektujące pierwotność natury, a w niej, niezmienność ludzkiego odczuwania. Mocne w wyrazie ale też delikatne w materialnej tkance malarstwo Zuzanny Tomaś, jest dowodem takiego właśnie podejścia. Odruchowym wyborem zanurzenia się w problematykę mało aktualną dziś, choć aktualną zawsze. Zanurzeniem w farbę i tylko jej przypisane właściwości. W samo malarstwo, czyli wszystko to, czego w inny sposób zrobić nie można. 

 Tomaś wywodzi się z wielkiej tradycji malarstwa figuratywnego. Od czasów studiów atakuje niezmiennie ten sam temat: człowieka. Atakuje, bo te obrazy powstają z rozmachem, a nawet  z furią kładzionych krech i rozmijających się z nimi plam koloru. Z nieoczekiwanych układów spontanicznie znaczonych mas, w których forma wiodąca, w sposób naturalny wpisuje się w abstrakcyjny plan prostokąta płótna. To nigdy nie jest hieratyczny lejtmotyw na osobnym tle, tylko organiczny węzeł linii i barw zawiązany pewną decyzją w wieloznaczny wyraz całości. Spontaniczny charakter tej operacji w trakcie nawarstwiania kolejnych decyzji, nie gubi się w momencie dochodzenia do konkluzji, nie widać tu żadnych śladów premedytowanego, „mózgowego wykańczania”. Ostateczny kształt zionie jawnością pośrednich decyzji, zdanych wprawdzie na intuicję i przypadek, ale pozbieranych sensem rozstrzygającej obecności autorskiego integrum. W tym zawiera się właśnie rezerwa możliwości malarstwa, na którą ślepi są mniej zdolni, ultranowocześni heroldzi rychłej jego śmierci. Wiadomo już dzisiaj jak „punktualnie” odrobić precyzyjną formę, wszak począwszy od van Eycka zrobiło to wielu. Wielu też, od Pollocka, wiedziało jak zafingować skrajną gwałtowność abstrakcyjnych środków. Prawdziwym wyzwaniem podejmowanym, ale nigdy dostatecznie nie rozwiązanym, pozostaje do dzisiaj połączenie tych dwóch, znanych sprawności. Łatwo jest chlapać jak się nie opisuje, łatwo opisywać jak się nie chlapie. Malarskiego mariażu utalentowanej brawury z precyzyjnym odczytem nadal jest jak na lekarstwo. 


                                                                                                                                                                                                                            
Oczywiście dla wszystkich, którzy znają naturę osobowości Zuzanny Tomaś, z jej wrodzoną skłonnością do dystansowania się od wszelkiego wyścigu, wychylania, a nawet zwyczajnego tylko uczestnictwa, śmiała myśl łatania przez nią malarskich dziur pomiędzy światowymi w skali van Eyckiem i Pollockiem, musi mieć wydźwięk cokolwiek humorystyczny. Naturalnie, nie o to chodzi. Po prostu tembr jej talentu zdaje się zwyczajnie predystynować ją do wypełnienia tak opisanej luki, ale rzecz jasna, bez nadambitnych, a już na pewno nie autorsko wykalkulowanych, chęci. Więcej nawet. Zastanawia ostry kontrast wycofanej i nieledwie introwertycznej osoby malarki, z radykalizmem i werwą jej zawodowych predylekcji, niezmiennych i eksponowanych od lat. Konsekwencję tego zderzenia tłumaczy w jakimś stopniu znane w psychologii pojęcie kompensacji, ale chyba nie do końca. Może jest w tym zewnętrzna, warsztatowa „przyczyna”? Może wreszcie warto uznać doniosłość tej podpowiedzi i właśnie „techniczny” aspekt twórczości ostatecznie awansować do poziomu równoprawnego z piętnem i rolą osobowości w pracy nad dziełem?                                                

Sam, autorski zamiar jest dość prosty: ma być żywo, ma być zwięźle, ma być niejednoznacznie. Bez dramatu „literatury”, ale z dramatem farb. Skalę czysto plastycznej trudności tego zamiaru określają pytania: jak precyzyjnie zbudować formę, by nie zgubić wieloznaczności jej wyrazu? jak panować nad środkami, zachowując ich spontaniczność? jak celowo kontrastować składowe, by wydobyć pozorującą naturalność dominantę „jak wyjdzie”?                                                                                                                                                                                                                                                                       
 Te pytania stanowią klucz „wyższej szkoły jazdy” plastyki malarstwa, której jak ognia unikają miłośnicy programowego prymatu gołego konceptu nad mięsem realizacji. Bez tej szkoły, wszystkie tzw. TREŚCI sztuki, do końca pozostaną zaledwie jej wydukanym TEMATEM.   

                                                                                                                                                                                                                        

7 sty 2013

Zero z ero...


Czterdzieści cztery razy psioczyłem na panie z Narodowej Galerii Zachęta, a być może, niesłusznie. Trwająca tam wystawa Piotra Uklańskiego niezbicie bowiem dowodzi, że jak chcą,  potrafią w dobrej wierze odwalić dużo większy kawałek dobrej roboty niż ten, jaki swego czasu, w dobrej wierze, odwalił z gumowego papieża krzepki poseł Tomczak. Kto wie czy nawet nie większy od roboty -w dobrej wierze- historycznego tandemu Tomczak-Niewiadomski. Bo Uklański nie tylko został przez owe panie za Tomczakiem skutecznie obnażon ale i za Niewiadomskim bezwzględnie ustrzelon. Dymią jeszcze smętne strzępy farbowanych szmatek, na podłodze, ścianach i suficie jednej z sal.
Weźmy pod uwagę, że gdyby nie usłużna Zachęta, o "twórczości" Uklańskiego do dziś zza oceanu krzyczałyby nam "tylko" czterdzieści i cztery zera jego konta bankowego. A tak, na miejscu, wystarczyło jedno, wielkie zero samej "twórczości", by obraz się wyostrzył jak klinga szabli kmicicowej. Niestety coś za coś. Obraz do tego stopnia się wyostrzył, że widać najdrobniejsze rysy na śmiałej jego koncepcji. Nie wiadomo np. po co było ściągać 44 pokaleczone fotosy "dętych" "Nazistów" do miasta pokaleczonego w '44 przez nazistów prawdziwych? Po co było wycinać i pokazywać dorosłym 44 fragmenty pornosów, jeśli 44 kompletne pornosy + dalsze 44 tysiące mają na wyciągnięcie ręki i wystukanie klawisza wszyscy, bez ograniczeń wiekowych? Po co wymyślać z sufitu oświetlenie podłogi lightboxem, jak i bez tego podłoga w Zachęcie jest oświetlona z sufitu?
Albo np. po co podkreślać tytułem wystawy aktualny, średni wiek autora (44 lata), a eksponować w poważnym wyborze jego przedszkolne początki. Chyba że 44 kartki A4, wyrwane z bloku rysunkowego małego Piotrusia, przedstawiające cowboya na cobyle i inne byleco przeciętnej masówki dziecięcej, miały antycypować American way of life dorosłego Piotra? Jeśli tak, sprawa jest jasna i nie było sensu doczepiać do ścian (jak to uczyniono) 2 kartek z psychologicznym portretem dziecka. Widzom Zachęty przydałby się raczej psychologiczny portret autora właśnie jako 44-latka, napisany przez fachowca i doczepiony do prac w pozostałych 4 salach.
W ogóle możnaby to wszystko od nowa jakoś zgrabniej pożenić. Pomieszać przekrojowo starego Uklańskiego z młodym: kowbojskie colty powiesić w sali Narutowicza, narysowaną sieną senną kobyłę zawiesić przy 2-metrowych kobyłach sennych płócien i tafli plexi, kapelusz i chustę w sali z kolorowymi szmatami, a w sali z hard porno, skromny list małego Piotrusia do rodziców. Ciekawe, że ten list, choć arcyciekawy, nie zwrócił uwagi biegłych psychologów. Otóż przebywający na wakacjach kilkuletni Piotruś, pozdrawia w nim rodziców i prosi ich o przysłanie 69(?!) zł. Nie, nie. Nie prosi o jakieś tam banalne 70 zeteł, tylko detalicznie - o "69".  I to dopiero jest prawdziwa antycypacja. Przy tym "69" jakieś mickiewiczowskie "44" i koślawy kowboj to psychologiczny pikuś. Osobiście natychmiast powiesiłbym ten list w sali "tylko dla dorosłych" i koniecznie zmieniłbym motto wystawy na: A imię jego sześćdziesiąt i dziewięć.

29 paź 2012

Hard porno, light painting


Painting jest nawet extralight, w zgranej konwencji terpentynowej wcierki. W formie coś tam, coś tam, po wierzchu, z grubsza, po łebkach. W treści zaś jak zwykle, do znudzenia: polityczka, Panie, i te rzeczy. Wg dawno sprawdzonej i -okazuje się- wciąż na czasie recepty: 1. namierzyć gazetową fotę z działu "społecznego", a jeszcze lepiej z pornosa. 2. machnąć w 5 minut "jak wyjdzie", a najlepiej jak nie wyjdzie, 3. uderzyć pod właściwy adres. Marnalena wyDumała ten schemat perfekcyjnie, a właściwy adres (Saatchi) skutecznie go zafiksował. Teraz tylko żałość słuchać i patrzeć (film biograficzny dołączony do wystawy w Zachęcie) jak banalny manual, do cna flekuje wachlarz dętych teorii, w dyżurnym zestawie (Apartheid, mniejszości, wykluczenia etc.).



 z lewej: Lidwien van de Ven SKETCH FOR A WORK, fotografia; 1987, (objekt usunięty przez administratora bloga na prośbę posiadacza praw autorskich do zdjęcia. Fotografia L.van de Vena przedstawiała motyw przemalowany przez Marlene Dumas na swoim obrazie, MAGNETIC FIELDS olej/płótno 2008 prezentowanym w Zachęcie )




 Marlene Dumas PALCE olej/płótno 1999

Kto widział jeden obrazek Marleny Dumas, widział je wszystkie. Od lat bowiem na jej płótnach pokutuje jednakowo bure mydło robionych szmatą lazerunków, bez krzty korespondencji składowych, jeśli nawet wzmocnionych jakimś kolorem, to z księżyca, bo na pewno nie z obserwacji. W efekcie panoszy się rutyna i latami tuczona odruchem Pawłowa sztanca. Widać to zwłaszcza w obrazkach wielofigurowych (Group show, 1994): nawet 9-ciu namalowanych w obrębie jednego prostokąta dup, na jotę nie różnicuje bezsilna malarsko wyobraźnia: wciąż ten sam niezdarny przedziałek, wątły konturek, brudny  "światłocień". A dup jest tu sporo i coraz więcej. Repertuar PLASTYCZNYCH środków jakimi dysponuje Dumas wyczerpał się na wstępie i nie ma już czym stopniować efektu. Pozostała w odwodzie PUBLICYSTYKA. Wyraz plastyczny nadal będzie NIEZDARNY, WĄTŁY I BRUDNY ale za to coraz bardziej WYPIĘTY. Bezwstydnym otworem do widza, frontem do ratusza. Z detalami.

Marlene Dumas MISS POMPADOUR olej/płótno 1999

Zachęta uczynnie nam podpowiada tytułem wystawy, że MIŁOŚĆ NIE MA Z TYM NIC WSPÓLNEGO. To, oczywiście, wiemy. Głupi by się domyślił. Gorzej, bo niewiele ma z tym wspólnego samo malarstwo, czego nie muszą wiedzieć, zapatrzone w publicystykę Du...mas, panie z Zachęty.