Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dorota Jarecka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dorota Jarecka. Pokaż wszystkie posty

2 sty 2014

Red. Do.Ja


 

To był świetny rok. Miodzio, rzec by można. Dorota Jarecka po dawnemu zachłystuje się w Wyborczej (z 30 grudnia) dorobkiem 2013 roku w sztukach wizualnych. Nam, niezmiennie, pozostaje zachłystywać się fasonem wybiórczej Red Aktorki i jej dobrą miną do złej gry spalonego teatru na Czerskiej. Spalonego, bo w dzienniku, Sempe Michnik, jakiś czas temu zrobił Jareckiej takiego Mikołajka, że teraz pisze ona tam tylko Gościnnie. Ale po dawnemu, z niezmąconym przekonaniem o swoich kwalifikacjach i jedynie słusznych wyborach. Ilekroć czytam te jej podsumowania, przed oczami staje mi (ładna konstrukcja marszałka Zycha) obraz dawnego sprawozdawcy sportowego, niejakiego Stefana Rzeszota. Znaczy się, poniekąd mi staje, bo obraz jaki stawał przed oczyma komentującego Rzeszota, nigdy nie pokrywał się z obrazem komentowanej imprezy, widocznej na ekranie telewizora. Rzeszot, jak Jarecka, był wspaniałym Red Aktorem i tak samo jak ona, uwielbiał, gdy wygrywała jego drużyna, czyli drużyna jego pracodawcy, dodajmy, drużyna byłego Sojuza. Doszło do tego, że w pędzie do wygranej swoich ulubieńców, nasz wesoły komentator, pełne 45 minut, mylił wysokiego blondyna Olega Błochina, z krępym brunetem Gerdem Muellerem tylko dlatego, że bramki strzelał akurat ten drugi.

Tak więc, dorywczo pisząca teraz Jarecka, jara się wygranymi tych drużyn, które mają czytelne dane na solennych pracodawców w jej branży: MSN, MS i MNW, CSW, MW, etc. 
Np. wg niej, warszawskie MSN jest "wygrane", bo przez rok (koszt kilkunastu baniek) zrobiło JEDNĄ, SWOJĄ, większą wystawę - panoptikum, złożoną -jak wielokrotnie pisałem- z glutów, tekturki i armaturki (Althamera, Budnego, Lucas). Z bajzlu, kasy i Bokassy (Durham, Phinthong, Bałka). Z literek, wałków i głodnych kawałków (Partum, Metzger, Bąkowski). 

Jarecka uważa też za "wygrane" łódzkie MS, które przez rok zmajstrowało JEDNĄ, większą wystawę p.n. "Korespondencje". Za taką kasę zmajstrowało, że jak już ten koń zarżał, to zaraz zdechł. Potem na ul. Ogrodowej było już tylko cicho, pustawo i spokojnie, czyli jak zwykle. Żeby się jakoś doturlać do końca roku budżetowego, MS MuSiało skorzystać z niedrogiego wypełniacza, zawsze na podorędziu, czyli z łódzkiego Wernyhory z wąsikiem i w bereciku z antenką. Skądinąd autora, celnej jak myśl marszałka Zycha, sentencji: Jaka sztuka dziś, taka Polska jutro. Brrr!

Z podobnego założenia wyszła nasza, gazetowa Kassandra, też z wąsikiem, i czujną antenką. Tak, wieszczka, bo nie oszukujmy się, te podsumowania przeszłości służą jak najbardziej przyszłości. Są wskazówką dla urzędnika o umysłowości kibica, który wprawdzie niewiele wie, ale to, że wygranej drużyny się nie zmienia i jakby co, na kogo ma rezerwować przyszłe budżety, to naturalnie tak.

Trochę się zresztą tej strategii WYCHWALANIA BOGATEGO nie dziwię. Wszak podsumowania co roku, szczęśliwie przypadają na okres poświąteczny - kolejne, długie godziny spędzone przed telewizorem i jeszcze dłuższe, wślepiania się w kadry nieśmiertelnego Potopu. Toż to na pamięć można wykuć kmicicowe zdanie, że  JEGO FORTUNA PRZY RADZIWIŁŁOWSKIEJ niechybnie WYROSNĄĆ MOŻE. Głupi by się połapał, a co dopiero cwany.  

Jakby nieco temu na przekór, nie tylko instytucją, ale też bajecznym, INDYWIDUALNYM AWANSEM, red. Jarecka nie jest w stanie ukryć swojego zachwytu. Awansem Adama Szymczyka mianowicie, który z polskim dorobkiem nieudanej wystawy w Domu Kultury w Pułtusku i sprytnej akcji z Galerią Foksal, trafił nagle na najwyższe stołki europejskiego artworldu. A tu, z dyrekturą bazylejskiego Kunsthalle i doświadczeniem kuratorskim Berliner Biennale, będzie szefował kolejnej, słynnej Documenta (2017) w Kassel. Dorota Jarecka tak się tym awansem zachwyciła, że z emocji zapomniała dodać, iż jedną z jego autorek, jest stała wspólniczka Szymczyka z Fundacji Galerii Foksal, kopistka programu i zbiorów jego szwajcarskiej Kunsthalle, Joanna Mytkowska. Niestety, podobnie jak reszta młodocianych jurorów "wybierających" Szymczyka, bujająca się na garnuszkach bogatych i zaprzyjaźnionych instytucji. I kółko się zamyka.
 

    Jury wyłaniające szefa Documenta 14 (2017) dolny rząd od lewej: Kim Hong-hee (Director of Seoul Museum of Art, Seoul, South Korea), Joanna Mytkowska (Dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie), Suzanne Cotter (Director The Serralves Museum of Contemporary Art, Porto, Portugal), Koyo Kouoh (Artistic Director of RAW MATERIAL COMPANY, Dakar, Senegal) , rząd górny od lewej: Susanne Gaensheimer (Director of Museum für Moderne Kunst, Frankfurt/Main, Germany), Osvaldo Sánchez (Artistic Director inSite Mexico-City, Mexico), Matthias Mühling (Curator Galerie im Lenbachhaus, München, Germany), Chris Dercon (Director, Tate Modern, London, Great Britain)

8 gru 2011

Sieroty po pośle Tomczaku

i Mecenasie Mazurkiewiczu z Radomia.
Doprawdy nie wiem, co by dzisiaj ze sobą poczęły Gorzka Macuga ze słodką J....ką, gdyby nie wejście posła Tomczaka, swego czasu, do gmachu Zachęty. Ale i sam poseł w najśmielszych snach nie przewidywał, że konsekwencje jego politdebiutu na niwie artystycznej będą jeszcze dźwięczeć, gdy po nim samym i -jak mówi poeta- pchłach jego, słuch dawno zaginie. Obie panie, a zwłaszcza red. Jarecka ma na lata samograja, jak znalazł. Ile to już ona wierszówek na pośle natłukła, ile dowodów prasowej lojalności środowisku najważniejszych złożyła, już tylko ona sama wie. A w ogóle to nie jest jasne, co tam naprawdę poseł zmajstrował. Niby uszkodził rzeźbę Cattelana, ale tak uszkodził, że się później rekordowo sprzedała w Londynie. Niby tak namieszał na wystawie, że ta przeszła do historii Zachęty. Niby tak zaszkodził ówczesnej Pani Dyrektor, aże dzisiaj, bidula, już nie siedzi na skromnej pensji przy placu Małachowskiego, tylko na ponad 200 tysięcznych grantach, przy Potsdamer Platz. Ale red. Jarecka jak słup niewzruszona, nadal przy każdej okazji, a także bez okazji, ciągnie tego nieszczęsnego posła jak gluta na wokandy swoich, kolejnych, wątpliwych filipik

Tym razem jednak, redaktorka Gazety deko przesadziła. Nie wiedzieć czemu, za czyny posła Tomczaka ma się, wg ostatniej egzegezy Jareckiej, wstydzić naród. Naród ma się wstydzić, pomimo że dawno wykopał posła, dawno też wykopał jego partyjny matecznik i pomimo, że od lat przyjmuje na klatę i zdumione oczy ten deszcz plwocin, które co i rusz wypluwają mu opłacone przez niego, narodowe kultury instytucje. A to mu -na niby- ukamienują papieża, a to znów genitalia bez perisonium na gołym krzyżu obwieszą, a to w Polski kontury kartoflisko wpiszą i homoflagę na samym wejściu zatkną. Nieledwie świńskiej zagrody od Niemca nie ściągną, bo Róży Marysi* zza Odry uroiło się być polskim i artystycznym sumieniem. 

Dorota Jarecka idzie krok dalej niż zwykle. Niepostrzeżenie do jednego wora z posłem Tomczakiem ładuje innych, niezachwyconych programem narodowych galerii, centrów i muzeów ostatniej dekady. Mimo, że ci bruderschaftu z LPR-em nie pili, ksenofobicznych epistoł nie słali, klingą gablot nie siekli i przeciw w sądach nie świadczyli. Owszem, jeśli czasem wydali z siebie po kątach wątłe piski i pomruki na koszt własny, to w tym czasie "ofiary napaści" i "główni poszkodowani", lokowali cembrowiny z solą w ZUJ-ach za publiczne kilkadziesiąt tysięcy, zapełniali magazyny regionalnych Zachęt za publiczne kilkaset, reprezentowali na wyłączność w międzynarodowych imprezach za publiczne miliony. "Ofiary" nagonki jeździły na targi za ministerialną kasę, wydawały opasłe monografie za kasę muzealną, wystawiały za społeczną i obsadziły detalicznie wszystko, co było do obsadzenia z budżetowego rozdzielnika. Za niepubliczne wypełniały tylko szczelnie szpalty Wyborczej, autorstwa jak wyżej.
To nie nienawiść, Pani redaktor, "to" z ludźmi robi zwykła, jak za E. Niewiadomskiego, banalna bezsilność na tupet.

* Rosemarie Trockel

30 sty 2011

Hipokryzja dekady w sztuce ... dziennikarskiej

Jeszcze nie wybrzmiały ostatnie takty darmowego peanu jaki dla pewnego segmentu sztuki polskiej ostatniej dekady skomponowała dla Gazety Wyborczej Dorota Jarecka ("Dekada sztuki" z 3 stycznia b.r.), a już do tej partytury trzeba dopisać notę korygującą . Tak się bowiem złożyło, że wpadł mi w ręce stary numer GW (z 14 czerwca 1999 r.) dzięki któremu nie muszę się już zaledwie domyślać ówczesnego stanowiska dziennikarki (zapamiętanego przeze mnie pobieżnie) tylko odczytać je in extenso. Otóż niewinna informacja Jareckiej, mówiącej o przyznaniu Katarzynie Kozyrze cytuję: "jednej z głównych nagród na Biennale w Wenecji", wydaje się dzisiaj czymś więcej niż pomyłką. Ta sama Dorota Jarecka, w 1999 r. pisała mianowicie, że Kozyra otrzymała, cytuję: "jedno z czterech wyróżnień, które przyznaje się artystom młodym lub mało znanym.'', natomiast "znajdujące się wyżej w hierarchii Międzynarodowe Nagrody Biennale otrzymali Doug Aitken, Cai Guo Qiang i Shirin Neshat" a największe nagrody "Złote Lwy(...) przypadły  Louise Bourgeois i Bruce Nauman'owi". Tak więc Jarecka, układając strofy "Dekady 2010", znała "na wyrywki" hierarchie nagród biennalowych 1999, ale górę wzięła dziennikarska poprawność 2010 "po linii" pewnego segmentu.

W świetle powyższej poprawności ciekawie brzmią strofy końcowe "Dekady 2010", w których nasza Pani Redaktor, zachwycając się wyborem pochodzącej z Izraela Yael Bartany do reprezentowania Polski na Biennale 2011 nazywa ten wybór, cytuję: "wyłomem w POPRAWNEJ (podkr.AB) polityce kulturalnej". Ta sama dziennikarka, 10 lat wcześniej pisała tak: "Klęskę na Biennale poniósł pawilon francuski.(...). Na nic się zdała POLITYCZNA POPRAWNOŚĆ (podkr.AB), że obok artysty rdzennie francuskiego w wystawie wziął udział Chińczyk. Powstał nieciekawy produkt multikulturalizmu". Koniec cytatu.

20 sty 2011

Dekada sztuki ...hipokryzji



W poniedziałek, 3 stycznia nowego roku Gazeta Wyborcza rozpoczęła publikację cyklu artykułów, podsumowujących minione 10 lat w kulturze polskiej. Nie ukrywam, lekko zdziwiło mnie, że do tak zakrojonej roboty, zabrała się red. Dorota Jarecka. Nie dlatego mnie zdziwiło, rzecz jasna, iżbym uważał, że Jarecka do takich podsumowań się jakoś szczególnie nie nadaje tylko dlatego, że wiem co, właśnie ta autorka, deklarowała (Obieg nr 1-2.2008)*, podsumowując sztukę o dekadę wcześniejszą. Otóż pisała, że: "wszelkie powroty do przeszłości napawają ją lękiem i odrazą", "grzebanie w starych papierach budzi w niej złe uczucia", "w obawie -wyjaśniała-  że napotkałaby tam starą formę siebie, z której nie byłaby zadowolona".


Osobiście, nie mogę podzielić tych jej obaw: właśnie dawna postawa Jareckiej, regularnie piszącej w opiniotwórczym, wysokonakładowym dzienniku, podobała mi się zdecydowanie bardziej. Wtedy, dekadę wcześniej, stać ją było na zwyczajne wyrażenie wprost własnych preferencji, gdy pisała: "prywatnie wolę sztukę świecką, w którą nie muszę wierzyć, która nie prowadzi mnie za rękę i nie wymierza kary, która zadaje pytania". Stać ją było na wyznanie, że "na poziomie sztuki Piramida zwierząt (Kozyry), która nie była przełomem jej życia" i Pasja Nieznalskiej to prace, które "przeżywała bardzo podobnie, czyli wcale", z celną uwagą, że "ci heretycy też mówią językiem kazań". Stać ją było na podziw dla krytycyzmu Pawła Leszkowicza wobec Kozyry i Żmijewskiego czy Piotra Rypsona wobec Bałki, tych, nietykalnych gwiazd sztuki polskiej, od dawna pod kloszem środowiskowego szantażu, jak wówczas pisała: każdy "kto ich skrytykuje, może zostać uznany za wroga i faszystę". Stać było dziennikarkę Gazety na powątpiewanie w sens namolnej obecności Pozytywów (Libery), "mnożących się na wystawach we wszystkich, możliwych kontekstach" oraz namysł nad tym, czy "jego pozycja artysty, który rozwiązuje większość problemów postawionych przez kuratorów jest wartościowa artystycznie?". Podobała mi się także Jarecka niezgody na "sprowadzanie różnych artystów na jedną ideologiczną płaszczyznę", na "wypychanie ich na margines za apolityczność" i na "pułapki polityzacji wszystkiego", czego skutkiem był
,,podział artystów na słusznych i niesłusznych",
na postępowych i konserwatywnych". Słowem, na jej opór przed łatwym, mechanicznym przyjmowaniem zbyt hałaśliwych prawd na kruchym lodzie sztuki. Zwłaszcza podobał mi się opór dziennikarki wobec manifestu Żmijewskiego, opublikowanego w Krytyce Politycznej, wyrażony jej kapitalnym zdaniem, że: "w sztuce, jako doświadczeniu wizualnym, jest taka część, która nie należy do żadnego, innego dyskursu, prócz artystycznego".
Ale i Dorota Jarecka w końcu uderzyła się w piersi, zagoniona w narożnik przez różnych jegrów postępu w sztuce, rozumianego jako zdyszane poszerzanie jej granic a nie wytrwałe pogłębianie. Najboleśniej zaatakował Piotr Piotrowski, pisząc: "przykładów nieudolności a w zasadzie rozmijania się z zawodowymi obowiązkami krytyki artystycznej jest wiele. Jednym z nich jest brak profesjonalizmu, zawarty w histerycznej reakcji Gazety Wyborczej na wystawę "Antyciała" w Zamku Ujazdowskim". Później Zbigniew Libera, układając własne wersje stron Gazety oraz w bezpośrednim wywiadzie udzielonym Jareckiej, wyraźnie dał jej do zrozumienia, że od kreowania rzeczywistości sztuki nie jest taki czy inny dziennikarz, chwilowo redagujacy prasową rubrykę. Ostateczny cios wszelkim wycieczkom samodzielności redakcyjnej zadali Jareckiej autorzy Słowniczka Rastra, gdy pod hasłem Oczapizm, jasno zdefiniowali własną opinię o sensie ówczesnych wypowiedzi redaktorki na temat sztuki.
Nic dziwnego, że po takiej dawce, Dorota Jarecka ok. 2000 r. "doznała przełomu". Jak pisała we wspomnianym Obiegu: "Mój subiektywny przełom miał miejsce mniej więcej w tym samym momencie, co obiektywny, wtedy, gdy w Zachęcie wystawiono Nazistów (Uklańskiego) i Dziewiątą godzinę Cattelana, a w 2002, kiedy zaczęła się sprawa Nieznalskiej.
Dzisiaj widać, z opublikowanej w Gazecie Dekady Sztuki (2000-2010), że przełom był niezwykle dramatyczny. Czytając, nie musiałem kluczyć, tezy Jareckiej biły po oczach czerwonym kolorem. Pierwszą z nich była teza, że
Politycy zrozumieli jak łatwo można zrobić sobie darmowy PR, atakując sztukę.
Na jej poparcie, autorka przytoczyła kilka przykładów zaatakowanych dzieł, m.in. dyżurną "ofiarę dekady" czyli eksponowaną w Zachęcie, przygniecioną meteorytem figurę papieża, Maurizio Cattelana. Może, gdybyśmy wniosek o tym, że napastnicy, posłowie LPR na ataku rzeźby chcieli się wypromować, przeczytali dekadę wcześniej nie byłoby sprawy. Ale Jarecka sformułowała go dzisiaj, kiedy o zapobiegliwych posłach, a i samej LPR pozostało zaledwie wspomnienie, zaś sama rzeźba (przed wystawą w Zachęcie eksponowana w Londynie bez echa a po ataku posłów sprzedana tamże za miliony) bryluje, podobnie jak jej autor,  po parkietach światowych świątyń sztuki do dzisiaj. Przy tym ani wtedy, ani teraz nie dowiedzieliśmy się, jakie to -mianowicie- artystyczne racje (oprócz sondowania finansującej to cierpliwości społecznej) stoją za chęcią eksponowania tak subtelnych metafor Polski i jej mieszkańców jak Kartoflisko Cernego czy Świńska zagroda Trockel i Hoellera, w narodowych salonach sztuki. Przecież, nawet dystansując się od mentalności mieszczki, dewota czy konserwy artystycznej, do dzisiaj nie wiemy, jakie racje, oprócz powielania pomysłów z Chrystusem zatopionym w moczu Andresa Serrano czy też figury Matki Boskiej usmarowanej łajnem słonia Chrisa Ofili, kryły się za zawekowaną w moczu figurką Matki Boskiej Rumasa i genitaliami na krzyżu Nieznalskiej. Zdaje się, że nawet Dorota Jarecka nie bardzo w to wierzy, gdy pisze, że rzeźbą „La nona ora”, Cattelan tylko zilustrował „postać papieża upadającego pod ciężarem trosk tego świata”.

Dziesięć lat temu red. Jarecka przypomniała: „pod koniec lat 90 instytucje sztuki też zdały sobie sprawę z tego, że oprócz artysty i kuratora jest ktoś jeszcze – widz. Instytucje zdemonizowały widza, zanim rzeczywiście okazał się demonem. Zauważono masy konserwatywne, banalne, ciążące ku tradycji i kiczowi, wyposażone w szczątki mieszczańskiego snobizmu. Widz został kimś, przed kim należy się bronić ale kogo trzeba „kupić”.  Dziś, Jarecka za Liberą, opisuje ten mechanizm jako:
Zimną wojnę sztuki ze społeczeństwem.
Warto jednak zauważyć, że po ’89 roku instytucja owszem, może "kupować" widza ale tylko "w obrocie wtórnym" czyli wtedy, gdy wcześniej widz, w ciemno "zakupi" ową instytucję, zmuszony łożyć na nią część swoich podatków. Słowem, określenie Libery należy uznać za nietrafne, gdyż we wspomnianej, „zimnej wojnie” nie ma –jak zwykle na takich wojnach- obustronnego wyścigu zbrojeń,  tylko –horrendum- jedna strona zbroi się za pieniądze drugiej. Więcej. Bywa, że jak już się uzbroi, to potrafi swojemu dobroczyńcy napluć w twarz, rzecz jasna z pomocą Cernego, Trockel i in. Dlatego nie dziwi konkluzja Doroty Jareckiej, że -przy takiej nierównowadze oręża- była to wojna wygrana przez artystów. Nie dziwi też, że właśnie od tego punktu redaktorka gładko przechodzi do kolejnego czyli:
ewolucji stanowiska władzy
Jeżeli przyjmiemy za niewątpliwy dzisiaj fakt -inaczej niż pisze Jarecka-, że ataki na sztukę w takim wydaniu jak posłów LPR, jednak nie stały się trampoliną dla ich politycznej kariery tylko -przeciwnie- ich grobem, ewolucja stanowiska władzy wydaje się oczywista. Politycy po prostu w lot skalkulowali, gdzie leżą rzeczywiste rezerwy ich autopromocji: niewiele wiedząc o istocie samej sztuki, zwietrzyli swoją szansę w umocnieniu takiego modelu jej funkcjonowania, w którym monopol dzierżą kontrolowane (budżetem) przez nich instytucje. I właśnie świadomość, że to one mogą stać się kołem zamachowym kolejnych kampanii wyborczych i politycznego trwania, jest przyczyną, dla której w ostatniej dekadzie zanotowaliśmy zupełnie irracjonalny, w kontekście mizernych środków na kulturę i skamlenia środowisk o 1% z budżetu na nią, wysyp wielkich, kosztownych w budowie i późniejszym utrzymaniu, instytucji sztuki. 
Słusznie Dorota Jarecka wiąże tę tendencję ze zmianą postrzegania polskiej sztuki za granicą. Natomiast absolutnie nietrafnie wymienia tego przyczyny. Z całym szacunkiem, ale mniemanie, że jakieś drobiazgi w rodzaju skandalu z Cattelanem w Zachęcie czy pojedynczego "sukcesu" naszego artysty w Wenecji  (ntb na 48 Biennale w 1999 r. Katarzyna Kozyra nie otrzymała -jak pisze Jarecka- jednej z głównych nagród tylko jedno z wyróżnień honorowych) spowodowało skupienie na sztuce polskiej zainteresowania zagranicy, jest -delikatnie mówiąc- na wyrost. Chyba, że uznamy tę przyczynę w szczególnym szantażu faktem tego zainteresowania, dokonanym w celu utrzymania i umocnienia z gruntu niemoralnego i niekonstytucyjnego (w rozumieniu art.2, 20 rozdz.I i art.32 rozdz,II) oczywistego spadku po PRL-u czyli prymatu instytucji a w efekcie ich monopolu  w obiegu kultury w Polsce. Choć wszyscy, w tym Jarecka, zdają sobie sprawę "jaka jest inercja molocha gdzie pracuje kilkadziesiąt czy kilkaset osób", to starają się udawać, że tak jak jest, jest cool. Mentalność zwolenników takiego właśnie zakotwiczenia się w Polsce modelu i przekonania, że jeśli państwo czegoś nie zrobi, to nikt tego nie zrobi,  Leszek Balcerowicz na Kongresie Kultury nazwał mentalnością sowieckiego działacza. Dlatego jest charakterystyczne, że to właśnie, dosłownie, działacze sztuki (kuratorzy, dyrektorzy instytucji i organizatorzy imprez sztuki) jako pierwsi (ok. poł. l. 90) zorientowali się w sukcesach i monopolu korporacyjnego modelu sztuki Zachodu ostatnich lat. Dość szybko połapali się, że dla takiego modelu, atrakcyjnym może być tylko partner z budżetem nieosiągalnym nawet dla najlepszych, pojedynczych, prywatnych podmiotów, na wiecznym dorobku i do tego -jak, w innym celu zauważa Jarecka- w trudnym terenie "zdemistyfikowanej roli rynku". To przecież polskie, dotowane z budżetu instytucje sztuki jak Zamek Ujazdowski czy Zachęta i tylko one były w stanie finansowo podołać przyjmowaniu "gwiazd" światowego firmamentu: Serrano, Richtera czy Tuymansa, by potem, z klucza tak zaproponowanej artystycznie linii, wysyłać polskich artystów do zachodnich instytucji, ale tylko tych, ściśle powiązanych z zawartością wcześniejszych importów.
Dlatego w wielki nawias należy ująć podziw dziennikarki Gazety, dla wysiłku polskich kuratorów w przecieraniu drogi polskim artystom do zachodniego obiegu komercyjnego. Twierdzenie to, zakładając świadomość rzeczywistego przebiegu tych karier, jest  niczym innym, jak pogardą dla demokratycznych procedur, elementarnej równości, kpiną z rynku wreszcie. Przecież nawet dla mało zorientowanych jest jasne, że owo przerzucanie do zachodniego obiegu komercyjnego przebiegało wg schematu: nacjonalizowania kosztów i prywatyzowania zysków. Słowem, jeśli trzeba WYDAĆ pieniądze: promować, subsydiować, opłacać, obsługiwać, wtedy sięga się do budżetu, jeśli zaś potem na tak wypromowanym i obsłużonym można ZAROBIĆ, wtedy na posterunku są inne, wyciągnięte ręce i portfele, w tym samego, wypromowanego. Jeżeli ktoś miałby wątpliwości co do tego schematu, wystarczy by przejrzał znaki wydawnicze albumów i katalogów np. Katarzyny Kozyry, niedbale rozrzuconych i przypiętych łańcuchem do stołu na trwającej wystawie w Zachęcie, by sprawdził dane organizatorów jej licznych pokazów, sponsorów akcji, stypendiów etc.. Stwierdzi bez trudu, że wszystkie wcześniejsze i większość późniejszych inicjatyw promujących "światowy sukces" artystki były finansowane publicznym groszem, wyrwanym urzędowo od podatnika, nieświadomego zarówno rodzaju wydatku, jak i adresata wpływów ze sprzedaży tak sfinansowanych projektów. Często ironia polega na podwójnym wydatkowaniu środków publicznych: raz, na promocję zjawiska (wydawnictwa, produkcja dzieł i wystaw) a dwa, na zakupie tychże do publicznych zbiorów wcześniejszego producenta! Przy okazji kłania się tu inny aspekt tak zorganizowanego "rynku", z którym przez 20 lat nowy ustrój nie tylko się nie uporał, ale nawet o nim nie zająknął: dlaczego mianowicie, na tym samym rynku, jeden podmiot kultury - prywatna galeria, swoje prywatne pomysły ma realizować prywatnymi środkami a inny - instytucja budżetowa, takież prywatne pomysły realizuje środkami publicznymi? Jako, że niezmiennie 20 lat po '89 r., podobnie jak 45 lat przed '89 r. tak właśnie się dzieje, między bajki należy włożyć, eksponowany przez Dorotę Jarecką wątek wytłuszczony w tekście (nomen omen) na czerwono, brzmiący:
Koniec dominacji państwa 
w kreowaniu wydarzeń artystycznych. Byłoby super, gdyby to był postulat. Tymczasem jest to stwierdzenie rzekomo obecnego stanu rzeczy. Egzemplifikując je, Jarecka zdaje się poważnie pisać o drodze i wysiłku "wielu" polskich, prywatnych galerii i ich roli we wprowadzaniu artystów do obiegu komercyjnego. W tej liczbie wymienia Raster i Fundację Galerii Foksal. Pominę kwestię, czy dwie galerie na krzyż to „wiele” jak na blisko 40 milionowy kraj. Sęk w tym, że są to tylko te prywatne galerie, które  powtarzają pewien segment jeśli nie całość programu wypromowanego budżetem wielkich, publicznych instytucji. I tylko te(!) (może jeszcze Leto i Żak/Branicka ) regularnie są obecne na komercyjnych targach sztuki, oczywiście pod warunkiem, że całość targowych kosztów pokryje im kilkudziesięciotysieczny grant Ministertwa Kultury (np. Raster brał po ok. 45 tys. Żak/Branicka - 85 tys).  Przyznajmy, każdy, przytomny a zwłaszcza uczciwie myślący, w sytuacji gdy podmiot prywatny kopiuje program galerii dotowanych i gdzie większość artystów z PRYWATNEJ "stajni" -bywa że debiutanci- regularnie zalicza suto dotowane retrospektywy i sprzedaże w budżetowych placówkach "konsekrujących", (czasem w sytuacji gdy ich szefowie -jak Gorczyca w CSW Toruń- zasiadają w ciałach doradczych tych instytucji), to taką PRYWATNOŚĆ nazwie PRYWATNOŚCI KARYKATURĄ. Natomiast taką prywatność, gdzie w całości finansuje się przedsięwzięcie stricte komercyjne, wręcz sedno komercji jakim są targi, nazwie tej PRYWATNOŚCI ABERRACJĄ. 
W zakończeniu swojego podsumowania Dorota Jarecka proponuje, by klamrę dekady w sztuce, wedle której na najbliższym Biennale w Wenecji Polskę będzie reprezentować izraelska artystka Yael Bartana, nazwać WYŁOMEM w poprawnej ale partykularnej dotychczas polityce kulturalnej, nastawionej na remanenty z okresu PRL.  Czyżby?  Moim zdaniem- nazwanie tej decyzji wyłomem jest zdecydowanie na wyrost, wszak już w 1958 roku, na weneckim Biennale, PRL reprezentował artysta pochodzenia tożsamego z pochodzeniem Yael Bartany***.
                                                                                                                       Andrzej Biernacki 

Gazeta Wyborcza (decyzja szefa działu Kultury - Pawła Goźlińskiego) odmówiła publikacji powyższego tekstu, motywując odmowę zawartym w nim, podobno, "personalnym atakiem" i "obraźliwymi komentarzami".

*w artykule "O latach 90. Lekko ale z przymusu"  
**Gorczyca z Kaczyńskim ukuli neologizm OCZAPIZM - od nazwiska malarza i wyrażenia "Od Czapy", który rozwinęli jako - nurt w krytyce artystycznej, który uznaje, iż największym osiągnięciem sztuki polskiej XX wieku jest malarstwo Józefa Czapskiego. Jest to nurt głęboko rewizyjny - poprzez porównanie z malarstwem Czapskiego dowodzi się, że to co dzieje się dziś w sztuce współczesnej jest do sztuki w ogóle nie podobne, a więc nie jest prawdziwą sztuką. Główni przedstawiciele: Dorota Jarecka, Janusz Marciniak, Artur Tanikowski.(ortografia oryginalna)
*** Artur Nacht Samborski

10 lip 2010

Exgirl i paplaCebo

Nowym, dowodzącym Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu został Paweł Łubowski (1955).
Zanim to nastąpiło, pani redaktor Dorota Jarecka, miesiącami ciężko pracowała po gazetach,  by przygotować właściwy grunt do reelekcji dotychczasowej pani dyrektor, Joanny Zielińskiej (1976). Niestety, harówka zasłużonej p. redaktor okazała się bezskuteczna. Po dramatycznym
-expose Jareckiej,
-exgirl Zielińskiej uprzejmie wskazano
-exit, dokonując na niej
-exmisji jako
-exdyrektora, Łubowskiego zaś obłożono
-exkomuniką, a dyżurna grupa beneficjentów różnych, polskich CSW zapowiedziała
-exodus z CSW w Toruniu. Powody tych
-excesów, zamiast  wymaganej od niego pokonkursowej
-expiacji zwięźle i nie owijając w tzw bawełnę wyłuszczył na łamach prasy sam Paweł Łubowski. Stwierdził mianowicie, że: "To, co zaprezentowała dotychczas pani Zielińska, jest bardzo jednokierunkowe i niestety powiązane układami z warszawskimi galeriami, również prywatnymi. Prywatne pieniądze zaczęły mieszać się z publicznymi. Jak? Dzięki publicznym funduszom lansuje się artystów, aby potem sprzedać ich prace prywatnie". Od razu warto zaznaczyć, że stwierdzenie to, choć dla niektórych very ordynarne, w warunkach polskiego środowiska sztuk wizualnych bynajmniej nie jest ...
-extraordynaryjne. Wyrażali je już wcześniej m.in. rezygnujący z posady dyrektora warszawskiej galerii Foksal Jaromir Jedliński, Jan Michalski z krakowskiej galerii Zderzak, grupa The Krasnals, że o sobie z łowickiej Galerii Browarna skromnie nie wspomnę (patrz starsze posty w tym blogu(2007-2008), przeniesione z bloga Krytykant).

Oczywiście zdanie osób wymienionych, tym różniło się od zdania nowego dyrektora CSW w Toruniu, że o ile wymienieni mieli do dyspozycji zaledwie słowa (kto by się przejmował takim głupstwem), o tyle Paweł Łubowski oprócz słów będzie miał 6 milionowy...
-extra  budżet. No i się nożyce rozwarły. Posypały się petycje. Oczywiście -to takie polskie- głównie od różnej maści samozwańczych fanów PRZEJRZYSTOŚCI. W tej liczbie znalazły się takie asy przejrzystości na linii publiczne-prywatne jak: Joanna Mytkowska, Joanna Rajkowska, Aneta Szyłak, Anda Rottenberg i Piotr Piotrowski. W kontekście toruńskiego KONKURSU NA DYREKTORA szczególną uwagę zwracają w tej grupie dyrektorzy Mytkowska i Piotrowski (przypominam: wybrani bez konkursu, lub jak p. Piotrowski, po politycznym wycięciu LEGALNIE WYBRANEGO DYREKTORA Muzeum Nar. w Warszawie Wojciecha Włodarczyka. Równie ciekawie wyglądają w tym przejrzystym gremium przejrzyste exdyrektorki: Aneta Szyłak i Anda Rottenberg, obie zwolnione z zajmowanych stanowisk z zarzutami znacznego przekroczenia dyscypliny finansowej kierowanych przez siebie instytucji (gdańska Łaźnia i warszawska Zachęta).

Wszyscy oni cytuję: Z nagła "ZANIEPOKOILI się" wyborem Pawła Łubowskiego na kierownika instytucji wystawienniczej. No bo rzeczywiście, KTO TO JEST, ten Łubowski na dzisiejsze standardy: po pierwsze malarz (horrendum) i jakby tego było mało, po... Akademii Sztuk Pięknych, założył i redagował raptem trzy tytuły prasowe (Gazeta Malarzy i Poetów, Arteon, Artluk), na dodatek to jakiś przybłęda z prywatnej (superhorrendum po 1989 r.) poznańskiej galerii Szyperska, i jeszcze do tego "wcinający" swoje trzy grosze między kuratory (niewybaczalne). Gdyby nie przypadki Rottenberg i Piotrowskiego, zapewne wytknięto by Łubowskiemu, że stary jakiś, jak na rzutkie działania elastycznego, nowoczesnego menedżera (za chwilę kadr kierowniczych będą szukać w żłobkach).Tendencję tę potwierdza niezawodny organ prasowy ZUJ-a, niejaki Obieg. Na jego gościnnych łamach pełnoletni, od niedawna, Tomasz Cebo, miłośnik okularów w niebowym kolorze i -jak wskazuje Kronika Towarzyska Obiegu, takiż miłośnik Joanny Zielińskiej(wręcza jej - moim zdaniem trochę niegrzecznie-pęk zieleniny), w tekście pt "Z bardzo dobrego na jakie?" pokusił się p. Cebo o analizę pokonkursowej, trudnej, toruńskiej sytuacji. Dyplomowe motto pana Cebo (znalazłem w necie), nie pozostawia wątpliwości, że lepszego analityka trzeba by było ze świecą szukać. Cebo deklaruje i deklamuje:

"Autentyzmu głód jest moim głodem
chce żywić się szczerością
prawdy być płodem
do bólu żywym
prostym nie krzywym
zwierciadłem człowieka który żyje nie ucieka".


I rzeczywiście, autentyzm, szczerość i prawda sączą się z jego Obiegowej analizy wartkim strumieniem i obfitym przypisem. Do pełni zabrakło mi tylko odpowiedzi na postawione w tytule jego tekstu pytanie o jakość CSW w Toruniu: "Z bardzo dobrego na jakie?" Tymczasem odpowiedź jest "do bólu" prosta, wręcz szkolna: Z bardzo dobrego na CELUJĄCE.... w samo podbrzusze "przejrzystej" koterii.

25 cze 2010

Fal(lu)Start

Wybierajcie! - zachęca nas Dorota Jarecka w Gazecie Wyborczej. O co chodzi? O to, że malarz-redaktor Maciej Mazurek napisał w Rzeczpospolitej parę zdań n.t. wystawy Ars Homo Erotica a redaktor-niedoszła malarka Jarecka twierdzi, że Mazurek twierdzi to, czego on -gołym okiem widać - nie twierdzi. Gołym okiem też widać, że jeśli mamy wybierać między zdaniem Jareckiej a innym zdaniem Jareckiej, tym różniącym się od poprzedniego, że przypisywanym Mazurkowi, to o żadnym wyborze nie ma mowy. Niedoszła malarka Jarecka kilka razy w tekście przypomina podwójną profesję Mazurka (malarz-redaktor), dając czytelnikom do zrozumienia, że o sztuce pasjami może rozprawiać np. idiota-redaktor (lub pozostając w poetyce parytetów: idiotka-redaktor), ale malarz-redaktor - w żadnym wypadku. Nic dziwnego więc, że niedoszła malarka-redaktor zatytułowała swój tekst wzorem malarza redaktora  "Ładunek hipokryzji". Spory -przyznajmy- to ładunek. Tym większy, że niedoszła malarka-redaktor pańskim gestem zachęca nas do wybierania dopiero wtedy, gdy już dawno wszystko CO ISTOTNE zostało wybrane. Ot, choćby stanowisko dyrektora, bez konkursu wybranego gospodarza wystawy Ars Homo - Piotra Piotrowskiego.

13 gru 2009

Jak tresuje się dziewczynki...?

...tak samo jak chłopców i inne zwierzątka: systemem kar i nagród.  Klaps albo lalka, bat albo kostka cukru. Licencją tej tresury dla dorosłych dziewczynek (takich jak np. Dorota Jarecka) jest: hasło w słowniczku Rastra albo pozycja w rankingu Obiegu. Rachunek jest prosty, choć nie był od razu. Najpierw  było ostrzeżenie, linijką (tekstu) "po łapach" od Ł.Gorczycy za Skolimowskiego, Czapskim zarobiła na Oczapizm. Celny cios Kuspita "spróchniałą deską ratunku" między oczy skorygował widzenie. Tresury dokończył sam Libera, tłumacząc Jareckiej cel przeróbek stron Gazety Wyborczej (Mistrzowie). Od tego momentu płachty (klapy) tych stron, ustawione na sztorc po obu stronach głowy pacjentki, skutecznie wyznaczają wąski obszar jej prawidłowego widzenia.
Droga tresury Doroty Monkiewicz, kuratorki wystawy Libery w Zachęcie, musiała wyglądać podobnie. Przekonuje o tym warstwa wazeliny jej wyrobu, która spływa z bio artysty, nie bacząc na sterylne posadzki narodowego templum sztuki. Niemal od progu trzeba uważać by się na niej nie pośliznąć i nie zaryć nosem w krzepkich objęciach uniwersal penis expander (kolega Barbie - Pinokio). Libera - Obywatel świata, czytamy, w ojczyźnie niedoceniony a najważniejszy, czytamy, po wielkich wystawach za oceanem, czytamy.
To czytamy, a co widzimy?
Playmobil lego


Atelier van Lieshout (urządzenie korekcyjne)
autor: AVLieshout j.w.


Widzimy kilka sal, rzadko wypełnionych, na ogół, powiększeniami i powtórzeniami: 10 x Barbie pod szklanym kloszem, 4 x pepesza z wiertarką, i jeszcze kilka razy Barbii for barber z powiększonymi włosami we właściwych miejscach, kilkanaście powiększeń tomiku "co robi łączniczka" w realu A6 do formatu B1 , kilka stron gazety A3 powiększonych też do B1, kilka klatek 6x6 do formatu B0, kartka maszynopisu A4 do formatu 1 x 2m, kilka szkiców, okładek pisma, trzy, cztery wprawki filmowe, 10 negatywów powiększonych do pozytywów (Pozytywy). Gdyby to wszystko pomniejszyć do formatu oryginału, niepotrzebna byłaby kubatura NGS, wystarczyłby album o boku 20 cm jaki jest w sprzedaży księgarni Zachęty. A gdyby nie robić powtórzeń...? No, z tym byłby problem, bo i album mógłby okazać się niepotrzebny. W każdym razie album z napisem  ...Libera.