10 paź 2013

SZUM i drętwa mowa



"Żeby wydawać dzisiaj magazyn, trzeba mieć na niego pomysł" zapisali we wstępniaku pierwszego numeru magazynu Szum, aż dwaj jego naczelni redaktorzy, Jakub Banasiak i Adam Mazur. I trzeba przyznać, mieli pomysł, i to niejeden. Pierwszy, ze zdublowanym stołkiem naczelnego (wszak co dwie głowy, nawet jeśli łyse, to nie jedna, ale pomysł nienowy, choć zważywszy los podwójnych naczelnych np. Ziomeckiej i Prokopa z Przekroju, dość ryzykowny), a drugi -też już zgrany, ale za to rokujący (Artforum dla uboższych)- z pakowaniem do nieprzytomności całostronicowych reklam, głównie kapiących od logo publicznych płatników sztuki. Zważywszy tempo zmian relacji ilości stron reklam do objętości pisma i zmniejszania gramatury papieru (w pierwszym numerze  na 100 stronach gr.ok.170 pomieszczono 20 stron reklam , w drugim na 130 stronach gr. 90,  reklam 30,) należy założyć, że dziesiąty numer Szumu ze100 stronami reklamowymi, będzie zapewne wydaniem kilkutomowym, drukowanym na bibułce japońskiej...

Poza tym, Banasiak z Mazurem, w magazynie nowym, stare swoje eksploatują pomysły i wbrew podtytułowi Szumu - sztuka polska w rozszerzonym polu, z mocno zawężoną ideą, że niby sztuka polska narodziła się około połowy l.90 ub. w., a najlepiej, jeśli jeszcze później. I to jest OK. Niech każdy ma taką sztukę, na jaką zasługuje. Nie wiem natomiast, o co chodzi naczelnemu duo, kiedy w dalszej części wstępniaka skarży się, że o polskiej sztuce (tej ichniej, ma się rozumieć), która jest tak intrygująca, różnorodna i po prostu bardzo dobra, że o niej tak mało się mówi i pisze (?!) A przecież nie trzeba być jakoś specjalnie rozgarniętym, żeby skonstatować coś wręcz przeciwnego. Publicyści w rodzaju tych dwóch powyżej i inni, w ostatniej dekadzie, na temat młodej polskiej sztuki dostali tak ostrego ataku sraczki krytycznej, a ściślej apologetycznej, że zamiast nowego Szumu, najchętniej zaordynowałbym im stary Stoperan. Zewsząd wylewa się tej młodości do mdłości: całe Zachęty, Zuje i MSN-y zapchane są nią po dach (Spojrzenia, Znaki czasu, Lata walki, Penerstwa), maczkiem zapisany komplet pisemek REDakcji, Obiegów, Notesów Bęc Zmiany, Piktogramów, póły uginają się od grubych opracowań (Nowe zjawiska w sztuce polskiej po 2000 r., wydania 40000 malarzy), stosy katalogów wystaw wielkości albumów, solennych monografii, PR-owskiej paplaniny po ArtBazaarach i Rastrach, dekada mozołu dzienników w rodzaju Gazety Wyborczej etc., radiowe TOK-i, i telewizyjne Hale Odlotów. Dość powiedzieć, że jedna z eksplodujących artystek, rocznik 1977, o których się podobno mało pisze, już po 3 latach tego medialnego "milczenia", chwaliła się na którymś blogu, dwoma setkami usłużnych sobie artykułów.  Dla porównania, gdy niedawno próbowałem skompletować bibliografię malarza, rocznik 1927(60 lat pracy), ledwo wynotowałem kilkanaście pozycji.

Można to wszystko zrozumieć, wszak obaj naczelni chcą nam powiedzieć, jak bardzo są nam razem z ich nowym pismem potrzebni. Można też zrozumieć, że chcąc przekonać, jak bardzo są potrzebni warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdy zapraszają dla picu jej rektora do zredagowania jakiegoś nieistotnego marginesu po to tylko, by ten przypadkiem  nie zauważył, że to Akademia (siedziba redakcji i nagłówek Wydziału ASP, reklamy ich prywatnego wydawnictwa 40 000 malarzy,) POTRZEBNA JEST RACZEJ IM. Mówiąc szczerze rozumiem też, w imię czego i kogo, Banasiak z Mazurem naciągają różne aspekty rzeczywistości polskiej sztuki. Ot, choćby wtedy, gdy szczecińską ASP z ich pupilami (Aleksandrą Ska, Kuskowskim i Skąpskim), windują na parnas rankingu szkół artystycznych, mimo że analogiczny ranking pisma ASP w Krakowie, sytuuje ją na szarym końcu wśród polskich uczelni artystycznych. Jakże inaczej to wygląda w przypadku szczecińskiej Trafostacji (której doskwiera brak pupili redaktorów Szumu). Wtedy, przy użyciu tekstów z błędami ortograficznymi (szybko zresztą poprawionymi w wydaniu internetowym), piórem pani redaktor, która się plinta w zeznaniach, ochoczo obsmarowują tam wystawiających.
Super rozumiem też "rynkowego" redaktora Banasiaka, który po nieudanych próbach rynkowych z galeriami 4A i Kolonie, zajął się kolonizowaniem RYNKU pism A4, w ramach antyrynkowego etatu na ASP. Rozumiem, bo przecież ile można udawać, że się kocha platonicznie coś, co się opłaca tylko symbolicznie?

Co więc o rynku pisze w Szumie red. Banasiak? Dla klarowności podam w punktach z komentarzem:

1. "Sztuka mijała się z rynkiem przez całe lata 90".

Ponieważ w pierwszej połowie tych lat redaktora jeszcze na świecie sztuki nie było, to teraz wie o niej tyle, co mu Gorczyca w Słowniczku Rastra naświetlił. A tymczasem ówczesny rynek nie był ani gorszy ani lepszy od dzisiejszego. Co, zresztą, wynika z wypowiedzi Jarosława Modzelewskiego, którą pan Banasiak sam przytacza, że wówczas "facet z Francji kupował od członków Gruppy po kilka obrazów". Od drugiej połowy l. 80 rynek sztuki też jakoś się kręcił, bo przecież polskie kolekcje, choćby i Starmacha, Musiała, Bonarskiego, Kulczyków i in., z samych tylko darowizn nie powstały. Słowem, gdyby wówczas sztuka mijała się z rynkiem jak chce Szum, Dwurnik nie krążyłby koło Zachęty Porszakiem jak -wg relacji Bałki- krążył, a Tarasewicz nadal woziłby kury i obrazki swoim Beatlesem czyli poczciwym wynalazkiem lubelskiej fabryki samochodów.

2. "Polski rynek, nie może doczekać się kompetentnych opracowań naukowych"

Wszystko wskazuje na to, że jeżeli Banasiak tego nie zrobi, to nikt tego nie zrobi. Nie wiem wprawdzie o co konkretnie dzielny redaktor oprze swoje przyszłe opracowanie, oprócz wspomnianego Słowniczka Gorczycy i oka Bazylki z Masie rozumieć, bo inne dane w tym rankingi Sarzyńskiego, autopropagandę Abbey House, relacje Andrzeja Starmacha, książki Jana Michalskiego i dane GUS, red. Banasiak przechowuje tylko w głębokim poważaniu. Jakąś nadzieją pozostaje jeszcze nadaktywny ostatnio ekonoartekspert Mikołaj Iwański, ale i on –jak w końcu redaktor Banasiak konkluduje-  też "właściwie nic nowego nie proponuje".

3. "Kto i według jakich kryteriów ma oceniać, co jest sztuką?".

Ciepło, cieplej, bingo! Oczywiście oceniać póki co będą Banasiak z Mazurem. Dobiorą sobie jeszcze paru asów "rynku" takich jak Gorczyca oraz w przypływie dobroci Plinta, i będą ewaluować do upadłego. Jedyni na rynku nieuwikłani i niezależni.
Najciekawsze jest to, że do naprawy rynku, zawsze, jako pierwsi gotowi rwać się główni macherzy od jego psucia. Aktywni na cudzy koszt, stale wyciągający łapy po nieswoje, nienawidzący uczelnianych etatów, ale oczywiście do czasu dopóki sami na nie nie wlezą albo nie usytuują tam nowych "naszych". Toteż od lat na wszystkich "inicjatywach" Banasiaka, Gorczycy et consortes w kółko czytamy te same notki: "ze środków MKiDN", "ze środków m.st. W-wy, ze środków IAM, ze środków takich i siakich. Banasiakich…

4. "Polskie pole sztuki zachowuje strukturę dualistyczną, której skrajne bieguny wyznaczają: pole ograniczone (awangarda, eksperyment) oraz pole masowe (sztuka mieszczańska, klasyczna)".

Nie trzeba mieć wzroku sokola, żeby dostrzec, że w polskiej sztuce ostatnich 15 lat jest dokładnie odwrotnie: AWANGARDA I EKSPERYMENT SĄ MASOWE, a SZTUKA KLASYCZNA PERYFERYJNA. A można pójść dalej i zauważyć, że teraz tzw. awangarda i eksperyment oprócz tego że masowe, są także mieszczańskie, a tzw. klasyka –eksperymentalna. Przecież jak popatrzeć na mieszczan i mieszczki kręcące się koło awangardy i eksperymentu, którym do masowo produkowanych na tym eksperymencie doktoratów, do kolekcjonowania nobliwych dyrektur, znacznie bliżej niż do cyganerii z jej wstrętem do posiadania, widać to jak na dłoni. Widać też jakim ryzykiem obciążona jest dzisiaj klasyka, rozumiana jako twórcza, utalentowana kontynuacja dorobku przeszłości. Zagoniona w narożnik, jako konserwa i ciemnogród przez tych, którzy dla cudzych nowinek, niewiele mają własnego do stracenia, zwłaszcza własnego talentu.